
Spotykamy się w piątkowy wieczór w słynnej knajpie Namaste w Katowicach - piwo jak zawsze znakomite, ale ceny coraz wyższe

O 2-giej mamy pociąg na Warszawę - wyrzucamy z przedziału jakiś obcokrajowców siedzących na naszych miejscach i ruszamy w dość męczącą podróż do stolycy. Tam przesiadka i kolejnym pociągiem już na Podlasie, wysiadamy w Dąbrowie Białostockiej, gdzie po raz pierwszy atakuje nas licho - wysmarowało podkłady szynowe smołą i niektórzy babrają sobie spodnie, a Eco traci okulary i porządnie je depta - na szczęście pójdzie je uratować

W Dąbrowie udajemy się pod lokal znany Eco sprzed roku - jest co prawda zamknięty (chyba szykują się na jakąś imprezę), ale panie z kuchni obiecują nam coś ugotować, jemy więc obiad. Potem jeszcze zakupy i knajpka, gdzie udaje mi się przy muzyce Czerwonych Gitar odespać na trawniku nocne zmęczenie. Po godzinie 16-tej ruszamy za miasto, aby na skrzyżowaniu drogi wojewódzkiej złapać stopa. I się zaczyna...
Myślałem, że w tych rejonach łatwo będzie złapać okazję, a wielokrotnie były z tym większe problemy niż w zurbanizowanych obszarach. Po pierwsze - mało co tam jeździ. Po drugie - jak jeździ, to nie w tą stronę. Po trzecie - mało kto ma ochotę się zatrzymać. Buba z Toperzem po jakimś czasie odpuszczają i ruszają w kierunku Sztabina z buta - to niemal 20 km... nie, dziękuję - z Eco machamy dalej.
Jakiś pan staje (jadąc w przeciwną stronę), i mówi, że to kiepskie miejsce na stopa - ale czy jest lepsze? Obiecuje, że za kwadrans będzie wracał i jak nic nie złapiemy, to dowiezie nas do Suchowoli (jakieś 2/3 drogi) - lepsze to niż nic... Na szczęście zatrzymuje się jakaś pani (w sumie czekaliśmy 45 minut), która najpierw miała nas zawieźć też do Suchowoli, ale nadrabia drogi i wyrzuca nas w Sztabinie - zwycięstwo

To nasze miejsce początku spływu - musimy poczekać na resztę. Do miasteczka dotarła już Iza, jak zwykle stopem, i siedzi w knajpie. Znajdujemy ją bez trudu - posiada wdzięczną nazwę Meksyk.
Siedzimy przy piwie i rozmawiamy z miejscowymi, zwłaszcza z jednym - Adamem. Jest sympatyczny, ale nieco natrętny - często się powtarza albo opowiada o rzeczach raczej mało nas interesujących... Język obficie przerywany znanymi słowami na k i ch. Po jakimś czasie docierają do nas Buba z Toperzem - część trasy przeszli na nogach, część przejechali stopem.
Tego wieczoru mieliśmy spać pod namiotami, ale właściciel tratwy zadzwonił, że czeka już na nas na plaży ze sprzętem - on będzie mógł w niedziele spokojnie obsłużyć innych klientów, a my będziemy mieli dach nad głową. Niestety, kiedy mamy wychodzić nad Sztabinem zaczyna się burza z ulewą - trochę ją przeczekujemy, ale w końcu idziemy na plażę w lekko zacinającym deszczu.
Tratwa jest, ale ciaśniejsza, niż sądziliśmy - w sypialni, po wstawieniu plecaków, musimy spać w trójkę z podkurczonymi nogami - koszmar. Na dachu można postawić namiot, ale nie przy takim deszczu i wietrze... W dodatku ściany trochę przeciekają - to będzie ciężka noc...
Rano na szczęście nie pada, mogę więc wskoczyć do Biebrzy i się wykąpać. Później widzimy, że w krzakach leży tabliczka "PLAŻA. ZAKAZ KĄPIELI" - to tak jakby dać "LODÓWKA. PROSIMY NIE CHŁODZIĆ".
Dołącza do nas Grześ, można więc rozstawić na dachu namiot (od razu więcej miejsca), pójść na zakupy do sklepów na cały rejs (przez następnie 2 dni nie będzie cywilizacji), przeżyć atak licha, które zniszczyło mi flaszkę miętówki, zjeść śniadanie i w końcu odbić się od brzegu, ruszając z Biebrzą...
Biebrzą płynie się wolno - baaardzo wolno... 14 km płynęliśmy 3 dni... do odpychania i sterowania służą dwa wiosła i dwa kije - pierwszego dnia więc kilka osób musi stać na podeście i kierować, dopiero w dniu następnym czasami dajemy rzece pokierować samej, i czasem jej to lepiej wychodzi niż nam

Krajobraz jest nieco monotematyczny....
Niestety, na tym odcinku rzeka jest dość wąska, mało tutaj też zwierząt (poza bocianami i normalnym ptactwem), więc jeśli chodzi o obserwację natury nieco się zawiedliśmy. Za to cisza, spokój, zero ludzi dookoła (pomijając z rzadka spotykanych wędkarzy - to w ogóle paradoks: w PN nie można np. zbierać jagód ale za zezwoleniem można zabijać ryby...).
Co jakiś czas przybijamy do brzegu - cumujemy za pomocą liny i drewnianych palików. W południe jest wypasiona jajecznica, czasem trzeba stanąć bo idzie burza i przeczekujemy ją w środku...
Wydaje nam się, że po kilku godzinach odpychania się odpłynęliśmy bardzo daleko, ale co się spojrzy w tył to ciągle widać jeden punkt - wieżę kościoła w Sztabinie! Będzie nas prześladować przez kolejne dni jak zły duch...
Wieczorem przybijamy się znowu do brzegu po suwalskiej stronie, starając się, aby szło wyjść na ląd, a nie utopić się w jakimś mokradle, jest grill i słuchanie okolicznych żab.
Rano spać się długo nie daje, bo miliony komarów i much wręcz włażą na twarz - wstaję więc o szóstej (dla mnie to środek nocy). Jest pięknie, rześko, zwłaszcza woda jest bardzo rześka


Pobudka jest niewczesna - do wody wskakują wszyscy oprócz brudasa Buby, potem śniadanie i ruszamy w dalszą podróż.
Dzień jest bardzo podobny do poprzedniego - pchanie, w południe jajecznica, pchanie, burza... mijamy "port" w Czarniewie, więc przynajmniej wiemy, jak niewiele przepłynęliśmy.
Oczywiście wieża kościoła w Sztabinie jest cały czas z nami!
Za Czarniewiem na chwilę zmienia się krajobraz, pojawiają się po bokach drzewa...
Trzeba je tak ominąć, aby nam nie zdjęły z dachu namiotu... Na chwilę cumujemy przy tzw. Pobojnej Górce - jest to kawałek lasu lub wzgórze (ale zapadnięte w środku!), otoczone wałem. Dość tajemnicze miejsce, według niektórych to dawny gród Jaćwingów lub ich cmentarzysko, według innych to miejsce, gdzie bronili się Szwedzi podczas potopu, jeszcze inni twierdzą, że pamięć po bitwie to efekt 1915 roku, kiedy przez pół roku przebiegał tutaj front rosyjsko-niemiecki. W nocy ponoć słychać tutaj głosy w różnych językach, jakieś śpiewy. W każdym razie miejsce jest bardzo ładne, zwłaszcza okoliczne łąki...
Po następnych kilku godzinach płynięcia cały czas widzimy Pobojną Górę jak na dłoni (i kościół w Sztabinie czasem też), w linii prostej może odpłynęliśmy od niej z 2 kilometry... ale meandry znacznie wydłużają czas płynięcia, poza tym od czasu do czasu trzeba odpocząć (dotyczy to zwłaszcza dziewczyn, "kapitanujących" przez większość dnia z dachu

Ogólnie tego dnia spotkaliśmy ledwie jednego wędkarza - taki cudowny brak kontaktu z innymi

Pod wieczór parkujemy przy, wydawałoby się, fajnej łączce, niedaleko kępy drzew, dobrze nadających się na kibelek. Łączka okazuje się podmokła, wody jest na tyle dużo, że najlepiej chodzić na bosaka (mycie nóg gwarantowane), dobrze, że nie musimy rozbijać na lądzie namiotu, byłoby to niemożliwe.
Wieczorem znowu jest grill, rozgrzewające trunki wszelkiej maści i obserwowanie jak noc bierze Biebrzę w swoje ramiona. Drugi dzień spływu zakończony...
CDN... (pewno wkrótce pojawi się wersja Buby
