Dzień pierwszy: Międzygórze- Igliczna-Ogród Bajek-Wodospad Wilczki-Międzygórze



Przyjeżdżam do Międzygórza przed 11 rano, lokuję się w "Gigancie" i ruszam, spróbujmy na tę Igliczną, wkońcu obiecałam sobie jeszcze leżąc plackiem w szpitalu, że jak wyjdę z tego, to tam pójdę.Doszłam, czerwonym szlakiem nie jest ciężko, ani daleko, pogoda piękna, tylko trochę wieje, siedzę na ławce i wciąż nie mogę uwierzyć, że wróciłam w góry.I nic się nie dzieje, a co się ma dziać, czuję się normalnie, schodzę do Ogrodu Bajek, potem do wodospadu.Fakt, jestem wieczorem strasznie zmęczona, ale to też efekt niewyspania z poprzedniego dnia.Następnego dnia postanawiam porwać się na Śnieżnik...Niebieskim szlakiem, jest dłuższy,ale łatwiejszy, udało się na Igliczną, dlaczego ma się nie udać ze Śnieżnikem..?
Dzień drugi: Międzygórze-Przełęcz Śnieżnicka-Schronisko Na Śnieżniku-Śnieżnik-Schronisko Na Śnieżniku-Przełęcz Śnieżnicka-Międzygórze



Rano wcale nie czuję się wypoczęta, mimo, że długo spałam, łeb mnie coś boli, ale wstaję, zjadam jakieś małe śniadanie i ruszam niebieskim szlakiem na Śnieznik, jak coś, to zawsze można zawrócić.W miarę jak pokonuję drogę, czuję się już lepiej, idzie mi się fajnie, po trzech godzinach docieram do schroniska.No i co?Skoro dotarłam aż tutaj, to na szczyt jest tylko pół godziny, że ostro pod górę, może nawet udałoby się do słonia dojść(no nie dało się).Jeszcze nic nie zapowiada specjalnie tego, co się wydarzy, nad szczytem gromadzą się ciemnie chmury, ale nie wygląda mi to na burzę...Ledwo dochodzę do ruin wieży widokowej zaczyna padać, za chwilę leje, potem wali gradem, najpierw drobnym niczym grubsza kasza, potem grad robi się większy, pstrykam tylko ze trzy zdjęcia już wśród tego opadu i lecę w dół do schroniska, grzmi, leje, czekam aż zaraz we mnie trzaśnie, ale jakoś nie chce;)Docieram do schroniska przemoczona, jak zresztą większość ludzi, która wzięła się nagle nie wiadomo skąd, przed godziną schronisko było niemal puste.Siedzę gdzieś z pół godziny, leje dalej i raczej nie przestanie, wychodzę, cholera grzmi, wracam, za chwilę jednak decyduję, że idę, ubieram foliową pelerynę, która i tak już nic nie daje, bo wszystko zamokniętę, zapominam, że mam osłonkę na plecak, nie zakładam jej, potem w plecaku wszystko mi rozmaka, no tak, myślenie nie boli.Lecę niemal biegiem tym samym niebieskim szlakiem do Międzygórza, na około wszędzie grzmi i co chwilę wchodzę w ścianę deszczu, w butach chlupie, ale jest pełnia szczęścia, wreszcie czuję, że żyję, choć nie wiem ile to potrwa, bo łamię wszelkie zasady zachowania się podczas burzy.Jednak udaje się dotrzeć do Międzygórza, los mnie oszczędził po raz kolejny, całkiem przemoczona przebieram się w suche ciuchy, z butów wylewa się woda, jest lato, więc grzejniki nie grzeją, ale i na to jest sposób, stosuję patent, który okazuje się bardzo trafiony, suszę buty termosem i czajnikiem z gorącą wodą, na drugi dzień buty są już prawie zdatne do użytku.Jedna mapa jest do wyrzucenia, książeczka GOT całkiem zamokła, ale do uratowania, rozmazało się tylko parę pieczątek.Dzień był niesamowity.
Dzień trzeci: Międzygórze-Zapora-Międzygórze



Od rana leje, i to cały czas leje, w sumie dziś miał być relaks; zapora, wodospad, takie tam, ale nie siedzenie cały dzień w pokoju, (znowu "co zrobisz, nic nie zrobisz", bo leje), cóż, ogarniam bałagan przemoknięty z poprzedniego dnia, dosuszam buty, gdzieś o drugiej wyskakuję po pizzę do Wilczego Dołu i nową mapę, idę do wodospadu, ale się nie da no, cholera, buty jeszcze nie doschły a znów przemokną, wracam do pokoju, zjadam pizzę, przeglądam mapę, słucham muzyki z komórki.Około piątej przestaje padać, wreszcie się trochę wypogadza, idę do tej zapory, czuję się jakaś nieprzytomna, wracam i na mostku w Międzygórzu jakoś słabo mi się robi, miałam jeszcze iść do wodospadu, nie dam rady.Pogoda, to przez nią takie rewelacje mam teraz, a raczej to, co miałam we łbie powoduje, że na pogodę teraz tak reaguję, cholerny świat.Siadam na ławce przed "Gigantem", gdzieś po paru minutach przechodzi.I teraz znowu mam jakieś lęki, jutro chcę iść na Czarną Górę a tu mi słabo, szlag. No nic, zobaczymy, co będzie jutro.
Dzień czwarty: Międzygórze-Przełęcz pod Jaworową Kopą-Czarna Góra-Przełęcz pod Jaworową Kopą-Igliczna-Międzygórze



Rano czuję się lepiej, pogoda lepsza, idę na Czarną Górę, przecież jest dużo łatwiej i bliżej, niż na Śnieżnik, dwie godzinki i jestem na szczycie, chmury jeszcze wiszą, widoków nie ma idealnych, ale nie o to, przecież chodziło, jest spokój i cisza, choć nie na długo, bo dociera już jakaś wycieczka, która dotarła tu wyciągiem.Nie idę do wyciągu, trzeba sto metrów w dół, a potem do góry, na dziś mam dosyć wspinania, innym razem.W polowie drogi stwierdzam, że nie ma sensu już tak wcześnie schodzić do Międzygórza, czuję się dobrze, pogoda dopisuje, idę jeszcze raz na Igliczną, drogą, poniżej zielonego szlaku.Tam kładę się na ławce i czekam, niech los zabierze mnie z tego świata, wróciłam w góry, zrealizowałam, co chciałam, dziękuję, wszystko mi jedno teraz.Ale los nie daje mi odejść, z zamyślenia wyrywa mnie babka, pilnująca, aby do sanktuarium nie wchodzili ludzie z gołymi ramionani i nogami, stwierdza, że na ławce też nie wolno leżeć.Gadamy chwilę o sprawach wzniosłych i błahych, kręcę się jeszcze trochę po szczycie i schodzę w dół.Na tym kończy się moja przygoda w Masywie Śnieżnika, jak na razie, wieczorem pakuję manatki, na drugi dzień jeszcze oglądam dwa starty w biegach, które akurat się odbywają w Międzygórzu i po południu jestem w domu.
I niech mi teraz ktoś powie, że coś mam przeciwskazane na najbliższy rok, JA decyduję, co będzie przeciwskazane.Jest jeszcze cały sierpień, a nawet wrzesień, możliwości jest sporo.Wyjazd był udany w dwustu procentach.



