Polska rzepakowa: od Hrubieszowa do Tomaszowa.

Jeżeli wybrałeś się gdzieś poza Sudety i nie wstydzisz się tego, daj znać!
Awatar użytkownika
Pudelek
bardzo stary wyga
Posty: 4199
Rejestracja: 12-11-2007 17:06
Lokalizacja: Oberschlesien, Kreis Nikolei / Oppeln

Polska rzepakowa: od Hrubieszowa do Tomaszowa.

Postautor: Pudelek » 04-06-2021 15:17

Późna wiosna oznacza u mnie zazwyczaj tradycyjny wyjazd do wschodniej Polski, aby z kilkuosobową ekipą powłóczyć się wzdłuż granic. Pisałem już o tym wielokrotnie, ale pozwolę sobie pokrótce przypomnieć historię tych wypadów :).
Dokładnie dziesięć lat temu grupa moich znajomych wpadła na pomysł, aby latem odwiedzić Podlasie. To miała być jednorazowa akcja, lecz tak im się spodobało, iż postanowili ją kontynuować. Termin zmieniono na maj lub czerwiec, ustalono także, że w jednym roku będą poruszać się na północ, a w kolejnym na południe, tak aby stopniowo zwiększać "zasięg" zaliczonego terenu przygranicznego. Jeśli zakończyło się gdzieś wędrówkę w danym roku, to mniej więcej w to samo miejsce wracało się po dwóch latach. W 2013 dołączyłem i ja. Do 2019 na północy zdążyliśmy dotrzeć do Gołdapi (a więc teraz idzie się właściwie nie na północ, ale na zachód), a na południu do Hrubieszowa. W ubiegłym roku wszystko posypało się z wiadomych przyczyn, w tym postawiliśmy nie odpuścić. Nastąpiły jednak spore zmiany w składzie osobowym: ze stałych bywalców zostałem tylko ja i Buba, nie ma zatem już nikogo, kto byłby obecny na wszystkich wyjazdach. Dokooptowaliśmy kilku nowych ludzi, aby liczba się zgadzała. Datę rozpoczęcia ustaliliśmy na końcówkę maja, żeby uniknąć sytuacji sprzed dwóch lat, kiedy to zimni ogrodnicy mocno popsuli nam zabawę. Teraz co prawda prognozy pogody także były kiepskie (niektóre wskazywały, iż przez cały tydzień codziennie ma lać!), na szczęście w większości się nie sprawdziły :D. A zatem w przedostatnią sobotę maja ruszamy w kierunku Bugu, po trzech latach wracamy do marszruty na południe!

Z Bubą spotykam się już w pociągu. Mamy w nim do przejechania ponad czterysta kilometrów. Przetniemy pięć województw (a Buba nawet sześć - dolnośląskie, opolskie, śląskie, świętokrzyskie, mazowieckie i lubelskie), ale tylko dwie krainy historyczne - Śląsk i Małopolskę.

Dłuższy postój mamy w Kielcach, więc wychodzę rozprostować kości i rozejrzeć się po okolicy w stolicy scyzoryków.
Obrazek

Zaglądam na nieodległy dworzec autobusowy. Byłem przekonany, że to współczesna konstrukcja, a okazało się, iż otwarto go w 1984 roku na 40-lecie PRL-u! Odnowiony i wpisany na listę zabytków jest jednym z wielu przykładów, że w Polsce Ludowej potrafiono zaprojektować interesujące budynki. Za nim wyrasta kościół św. Krzyża.
Obrazek

Ciekawa rzeźba przy dworcu.
Obrazek

Pierwszy raz widzę plakat antyszczepionkowy. Sprawdziłem tego doktora z cytatu: faktycznie epidemiolog, choć w ostatnich latach udziela się głównie jako gość Radia Maryja i Telewizji Trwam.
Obrazek

A propos szczepionek - w naszym wagonie podróżuje pewna dziewczyna, która zaczęła obdzwaniać znajomych, koleżanki i sąsiadów, aby poinformować ich, że właśnie przyjęła czipa. Do tego za każdym razem dodawała, jakie to biznesy już otwarto: galerie, kina, ogródki w knajpach... Oczywiście czyniła to tak głośno, że słyszał to każdy współpasażer, nawet jeśli drzemał kilkadziesiąt metrów dalej. W końcu nie wytrzymałem i gdy po raz dziesiąty padło hasło o otwarciu ogródków, to równie głośno zawołałem do Buby:
- Słyszałaś?! Otwierają ogródki!
- Ale jakie?
- No jak to jakie? Działkowe! Będzie można pójść na działkę!
Dwie starsze babcie siedzące przed nami zarechotały ze śmiechu, a zaszczepiona panna przeszła na milczenie :D.
Pociąg miał stać w Kielcach ponad dwadzieścia minut, lecz Buba przeżyła chwile grozy, gdy nagle ruszył ("jak ja poniosę dwa plecaki?"). Na szczęście to tylko przeczepianie lokomotywy ;). Spokojnie zdążyłem wrócić zaopatrzony w pyszne chaczapuri z pikantną wołowiną, kupione w gruzińskiej piekarni.

Następny ciut dłuższy postój mamy w Radomiu. Wyszedłem na peron uwiecznić drewniane przydworcowe budynki, ale chytrej baby nie spotkałem.
Obrazek

W okolicach Dęblina przekraczamy Wisłę, więc nasza podróż kolejowa powoli zbliża się do końca. W Lublinie mamy przesiąść się na autobus i tam pojawiają się pierwsze nieplanowane problemy. Byłem pewien, że busy odjeżdżają z placu przed PKP, a ten cały rozkopany i w ogóle wszystko wygląda jak jeden wielki teren budowy.
Obrazek

Zasięgamy języka i dowiadujemy się, że trzeba się udać na dworzec autobusowy, który jest daleko stąd! Piechotą na pewno nie zdążymy, więc skoro wkrótce po nas w Lublinie zjawia się Iwona i Szymon - druga część ekipy - postanawiamy wziąć taksówkę. Za niecałe cztery kilometry taksometr życzy sobie 27 złotych, ale cóż zrobić... Bez sensu takie rozrzucenie obu głównych dworców, na rękę tylko branży taksówkowej. Na szczęście wkrótce ma się to zmienić, gdyż ten rozkopany teren przy kolei to przyszły "dworzec metropolitalny" (zapewne w formie galerii handlowej).

Z kolei obecny dworzec autobusowy jest mało reprezentacyjny, ale posiada wszystko, co potrzebne: ławki, kosze na śmieci, toalety ze specyficznymi zdjęciami, a nawet obiekt noclegowy i bar.
Obrazek
Obrazek

Zlokalizowano go tuż za starówką, więc z jednej strony wznosi się zamek, a z drugiej prawosławny sobór Przemienia Pańskiego.
Obrazek

Po wygodnym pociągu busik jawi się jak skrzynia. I to na dwie godziny. W dodatku zaczyna padać. Prognozy to zapowiadały, pytanie tylko czy opad zmieni się w ulewę, czy raczej w mżawkę? W tych warunkach w naszych głowach zaczyna się pojawiać wizja otwartej knajpy, która będzie na nas czekać w Hrubieszowie, na ostatnim przystanku. Wizja ta jest tak silna, iż już prawie widzimy szyldy, parasole i stoliki, rozmawiamy o tym, co kupimy. Niestety, rzeczywistość okazuje się nie odpowiadać marzeniom, bo Hrubieszów wita nas tak:
Obrazek

Oprócz zmokniętego parkingu spotykamy jedynie starszego Greka, mówiącego, że się nie zaszczepi, bo nie chce zostać zmodyfikowany. To fajnie, ale nam to nic nie daje. Na szczęście Bubie ktoś opowiada, że gdzieś niedaleko jest piwiarnia; idę na patrol i wracam z dobrą wiadomością. Faktycznie działa knajpa z bardzo dużym ogródkiem, w którym się nawadniamy i napełniamy brzuchy ciepłym jedzeniem.

Około 18.30 wyruszamy w końcu w drogę, zaczynając właściwą wędrówkę wzdłuż granicy :). Deszcz pada, lecz nie jakoś specjalnie mocno, więc ograniczam się do założenia kurtki i worka na plecak, natomiast pozostali ubrali się, jakby miał nadejść tajfun :P.

Przechodzimy obok tablicy z odległościami, którą fotografowałem trzy lata temu i zastanawiałem się, jak daleko uda nam się dość podczas kolejnej wyprawy. Nie mogę przy niej nie zapozować!
Obrazek

Mijamy bar piwny, wyglądający bardzo zachęcająco. Wyskakuje z niego młodzik, woła, że nas kocha i proponuję wspólnego skręta. Niestety, czas nas goni.

Przekraczamy obwodnicę Hrubieszowa i dwukrotnie tory - w drugim przypadku to Linia Hutnicza Szerokotorowa biegnąca aż do Sławkowa.
Obrazek

Krzyż wystawiony przez mieszkańców Gródka (Городок), wioski, w której według Jana Długosza miał znajdować się ważny gród Wołyń, dającej nazwę całej krainie. Sama miejscowość położona jest w pewnym oddaleniu od naszej drogi.
Obrazek

Deszcz powoli przestaje padać, zresztą jeśli nie przemokła mi kurtka, to opady musiały być liche :D. No horyzoncie przebija się nawet słońce.
Obrazek

Po niecałej półtorej godzinie docieramy na nocleg: to wieża widokowa z dużą wiatą i wychodkami (siedzący był jedynie w kabinie dla niepełnosprawnych). Mimo, że tuż przy asfalcie, to ruch tu znikomy (choć nasze przyjście wygania jedną parkę siedzącą w samochodzie).
Obrazek

Z wieży, stojącej na skarpie, rozciągają się widoki na Ukrainę, granicę, rozlewisko Bugu i podmokłe tereny określane jako "Królewski Kąt". Raj dla ptactwa, a według przekazów starych kronik w miejscu tym przeprawiał się Bolesław Chrobry podczas wyprawy na Kijów.
Obrazek

Słońce wskoczyło w dziurę między chmurami i zrobiło się pięknie!
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Tęcza graniczna.
Obrazek

Patrząc w kierunku południowym dojrzymy sylwetkę pałacu w Czumowie oraz coś, co początkowo wziąłem za dym. To coś okazało się kominem ukraińskiej kopalni (prawdopodobnie Zakład nr. 10 Nowowołyńsk.
Obrazek

Nie rozkładamy namiotów, śpimy pod wiatą. Noc jest umiarkowanie ciepła i nikt nas nie niepokoi (przynajmniej ja nikogo nie pamiętam). Podczas krótkiego przebudzenia o 4 rano widzę, że poranek zapowiada się bezchmurny.
Obrazek

I faktycznie, rano słońce w pełni, choć wiatr trochę zbija temperaturę. Możemy podziwiać nadbużańskie błonia w świetle dnia.
Obrazek
Obrazek

Relacjom z wielodniowego wypadu często staram się nadać jakąś zbiorczą, wyróżniającą nazwę, najlepiej pochodzącą od rzeki lub krainy, w jakiej się znajdujemy. Tu na razie mamy Bug, ale potem od niego odejdziemy, a kraina to Ruś Czerwona, która jest bardzo rozległa i pod takim określeniem prawie w Polsce nie znana. Wpadłem więc na pomysł, iż użyję nazwy "Polska rzepakowa"! Co prawda w tym rejonie to nie rzepak jest główną rośliną na polach (tę rolę spełnia pszenica), ale zdecydowanie najbardziej cieszy i wpada w oko, a w niektórych okolicach mieliśmy wrażenie, że stanowi większość upraw!
Obrazek

Na horyzoncie majaczą zabudowania ukraińskiego Ambukowa (Амбуків), wydaje się jakby była tam ruina kościoła. Kolejowy most graniczny prezentuje się bardzo wyraźnie, załapujemy się nawet na przejazd pociągu.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Po wczesnym (jak na nas) spakowaniu się drepczemy niespiesznie do Czumowa (Чумiв). W niedzielne południe ulice są puste.
Obrazek

Coraz lepiej widoczny pałac i ukraińska kopalna w tle. Opinie o tej drugiej są wśród miejscowych rozbieżne: jedni twierdzą, że zakład jest budowany od kilkudziesięciu lat i ciągle nie rozpoczął działalności. Drudzy wprost przeciwnie - iż zakończył już wydobycie i go zamknięto. Obie strony zgadzają się natomiast z tym, że Ukraińcy pewnie kopią także po polskiej stronie. Próbowałem dowiedzieć się trochę o tej kopalni i z całego chaosu informacyjnego wyszło, że budowę rozpoczęto w 1989 roku i była to jedyna stawiana nowa kopalnia w niepodległej Ukrainie. Planowano jej otwarcie już kilka lat temu, ale do tego nie doszło, choć i tak zatrudniała ponad pół tysiąca górników. Ostatecznie rząd uznał, iż będzie nierentowna i ogłosił jej likwidację, mimo, że przecież nie zdążono wydobyć ani tony węgla :D. Czyli każdy z rozmówców miał trochę swojej racji odnośnie kopalni nr 10.
Obrazek

Słońce tak przygrzewa, że robi się upalnie. W centrum wioski zostawiamy Szymona na straży plecaków i w damskim towarzystwie udaję się zobaczyć pałac.
Obrazek

Wzniesiono go w XIX wieku, być może w miejscu dawnego przejścia przez Bug. Zaprojektowali go nieznani z nazwiska architekci włoscy w stylu modnego wówczas mieszania stylów. Właścicieli zmieniał często: dwie polskie rodziny szlacheckie, Austriacy (I wojna światowa), Niemcy (II wojna światowa), Wojska Ochrony Pogranicza, szkoła, PGR... Obecnie prywatny i jakiś czas temu musiał być odnowiony, choć dziś farba znowu odpada.
Obrazek

Słyszymy warkot i za nami pojawia się patrol straży granicznej na motocyklu. Pierwsza kontrola na tym wyjeździe, tym razem szybka, bo funkcjonariusz tylko nas spisał. W międzyczasie podszedł właściciel pałacu, sympatyczny starszy pan i dwa psy.
- Proszę się tak nie czepiać przemytników, oni też muszą z czegoś żyć - rzucił z uśmiechem do pogranicznika. Wcześniej też było zabawnie, kiedy służbista motocyklista zaczepił Bubę idącą na samym końcu.
- A gdzie reszta? - pyta, gdy ta powiedziała, że podróżujemy w grupie.
- Nie wiem.
- Jak się nazywają?
- Nie wiem.
- Gdzie będziecie spać?
- Nie wiem. :D
Po kontroli starszy pan zaprosił na podwórko i pokazał furtkę prowadzącą za pałac, gdzie za kilkadziesiąt metrów płynie Bug. Nie chciałbym mieszkać w takiej lokalizacji, same z nią są kłopoty.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Na przecince stoi słupek ukraiński. Zgodnie z umową musi znajdować się na tej samej wysokości co polski, oczywiście z tym samym numerem. A numeracja to inna ciekawostka: na mapach z lat 90. ten słup miał numer 908, teraz 869. Skrócono granicę?
Obrazek

Kontynuujemy przejście przez Czumów. Mijamy wiele stodół z datami budowy z okresu późnego Gomułki i wczesnego Gierka - symbole rolniczego dobrobytu tamtych czasów. Znajdujemy też rozwalony dom, przy którym na zawsze zaparkował Trabant.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Całkiem sielsko.
Obrazek

Krótki postój obok zamkniętego sklepu i budynków gospodarczych (zdjęcie Buby).
Obrazek

Czumów, jak niemal każda miejscowość na południe od Hrubieszowa, do czasów akcji "Wisła" zamieszkały był w większości przez ludność ukraińską, względnie rusińską. Spis z 1921 roku wykazał jedynie dziewięciu Polaków na ponad trzysta mieszkających tu osób. W XVIII wzniesiono niewielką unicką cerkiew, która w 1875 roku stała się prawosławna w efekcie likwidacji przez carat kościoła greckokatolickiego. W odrodzonej Polsce prawosławni nie uzyskali zgodę na jej użytkowanie, chociaż dominowali w całej okolicy; związane to było z planowanym przez polskie władze zmniejszeniem roli prawosławia, a ostatecznym celem była polonizacja i katolizacja całej Chełmszczyzny (dawni unici, których w czasie zaborów zmuszono do przyjęcia prawosławia, nie skorzystali z możliwości powrotu do wiary ojców i pozostali przy ortodoksji). Apogeum tych działań przypadło na lata 1937-1938 i w tym przypadku dotyczyło niemal wyłącznie dawnej guberni chełmskiej (w przybliżeniu późniejsze województwo chełmskie i zamojskie): pisałem już kiedyś o tym, więc nadmienię tylko, iż zburzono wtedy ponad setkę prawosławnych obiektów religijnych, a Ukraińcy, żyjący do tej pory we względnym spokoju z polskimi sąsiadami, przeszli na pozycje wrogie, czemu trudno się dziwić. Cerkiew w Czumowie była jedną z ofiar akcji "rewindykacyjnej", jak eufemistycznie napisano na tablicy informacyjnej.
Po świątyni nie ma śladów, przetrwał jednak cmentarz, choć lepsze byłoby określenie "las". Pozostawiony bez opieki ponad pół wieku temu kompletnie zarósł; przedzierając się przez krzaki i pokrzywy udaje nam się odnaleźć kilka nagrobków.
Obrazek
Obrazek

Kawałek dalej opuszczamy główną asfaltówkę i odbijamy w kierunku Bugu, aby trochę odpocząć od ruchu pojazdów. Ludzie z mijanych domów przyglądają nam się ze zdziwieniem, głównie plecakom.
- Nie za ciężkie? - dopytują stroskani. Buba ważyła się przed wyjazdem i wyszły jej 22 kilogramy plus należy doliczyć jeszcze wodę. Ja uznałem, że aż tak wysokiej wagi nie osiągnę i właściwie miałem rację, bo waga pokazała tylko 20 kilo ;).

W gospodarstwie na rogu otrzymujemy smaczną wodę ze studni i wdajemy się w miłą pogawędkę o atrakcjach turystycznych okolicy.
Obrazek
Obrazek

Przyjemna szutrówka wśród pól. Po lewej stronie tablica z herbem gminy Hrubieszów - nie mam pojęcia, dlaczego umieszczono ją akurat tu, skoro zarówno Czumów, jak i Ślipcze (Сліпче) - w które właśnie wchodzimy - leżą w jej granicach.
Obrazek

W lesie znajduje się coś, co na zdjęciach satelitarnych wyglądało jak opuszczony PGR. Braliśmy je pod uwagę na pierwszy nocleg, lecz jak wiadomo dotarliśmy jedynie do wieży widokowej. PGR okazał się ogromnym terenem rekreacyjnym - rzędy drewnianych domków, potężna wiata, wychodki... Gmina urządza tu różne imprezy i targi, a miejscowi co chwilę podjeżdżają i znikają między drzewami z reklamówkami i koszykami.
Obrazek

Trochę żałujemy, że wczoraj nam się nie udało tu dojść, ale z drugiej strony z wieży mieliśmy piękne widoki wieczorem i rano. Ponieważ na kolejny nocleg jest jeszcze za wcześnie, więc zadowalamy się pierwszym ogniskiem.
Obrazek

Pamiątką po zamierzchłych czasach są tajemnicze kurhany. Datowane są na okres wpływów rzymskich lub wczesne średniowiecze. Niewiele o nich wiadomo, może to były grobowce księżniczek gockich, a może jakiś wojów? Jeden z kopców stoi na polu, inny rozgrzebali archeolodzy z uniwersytetu w Lublinie. Ponoć nic w środku nie znaleźli, a przynajmniej takie wieści krążą wśród miejscowych.
Obrazek
Obrazek

Znów jesteśmy blisko granicy. Z boku słychać warkot - to straż graniczna objeżdża Bug na crossie. W tym miejscu polski brzeg jest o wiele wyższy od ukraińskiego, co dobrze obrazuje drugie zdjęcie, gdzie drzewa wyrastają od połowy.
Obrazek
Obrazek

Wróciliśmy do cywilizacji. Przejeżdża kilka aut, Szymon macha ręką i jedno z nich się zatrzymuje.
- Poszliście za daleko! - woła pani zza kierownicy. Kawałek wcześniej jest bowiem agroturystyka, z której widziano naszą maszerującą ekipę. Początkową sądziłem, że może chcą nas zawinąć na nocleg, bo w końcu kto normalny może się kręcić w takim miejscu i chcieć spać pod namiotem? Ale nie - pani zaprosiła nas zupełnie bezinteresownie do domu rodziców prowadzących agro. Tam ugoszczono nas po królewsku herbatą, ciastem, swojskim chlebem i mięsem! Siedząc w ogródku rozmawiamy o tematach wszelakich: pogranicznikach, pokręconej rzece, o turystach odwołujących noclegi z powodu wojny w Donbasie, o wspólnej corocznej imprezie z Ukraińcami (powstaje wtedy na jeden dzień pontonowy most na Bugu), o wspominanej kopalni po drugiej stronie, wreszcie słuchamy najtragiczniej opowieści o młodym Ukraińcu, którego... utopiła ryba. Łowił sobie w nocy, zawinął wokół ręki żyłkę i zasnął, a coś wielkiego wciągnęło go pod wodę. Czas przyjemnie nam mija, a ja dodam, że gdyby ktoś był zainteresowany, to informuję, iż to "Agroturystyka nad Bugiem", Ślipcze numer 15. Naprawdę przesympatyczni gospodarze.

Nie dość, że podjęli nas strawą i napitkiem, to jeszcze obiecali zawieść do Kryłowa! Po drodze zapewnili dodatkową atrakcję, a mianowicie odwiedziliśmy Czapliniec - lasek, w którym znajduje się duża kolonia czapli siwej. Po wejściu między drzewa otworzył się zupełnie inny świat, jakby z Parku Jurajskiego.
Obrazek

Krzyki i wrzaski dochodzące z góry. Na ziemi skorupki, z których wykluły się małe dinozaury, znaczy czaple. Jest też jedno pisklę, które musiało wypaść z gniazda i chodzi jak naćpane między krzakami, co chwilę się przewracając.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Gniazda (ponad sześćdziesiąt) są umieszczone bardzo wysoko, na poziomie trzeciego albo czwartego piętra. Czaple słychać doskonale, ale dostrzec gorzej, choć czasem się udaje. Buba dostępuje także zaszczytu być zaatakowaną spadającą kupą :D.
Obrazek
Obrazek

Niezwykłe miejsce, którego na pewno byśmy nie widzieli, gdyby nie gospodarze z agroturystyki. Oni z kolei dowiedzieli się o nim od jakiegoś szwedzkiego ornitologa.

Na sam koniec zostajemy dowiezieni prosto do Kryłowa, pod główny sklep. Pięknie dziękujemy!
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś."

https://picasaweb.google.com/110344506389073663651

http://hanyswpodrozach.blogspot.com/

Awatar użytkownika
Pudelek
bardzo stary wyga
Posty: 4199
Rejestracja: 12-11-2007 17:06
Lokalizacja: Oberschlesien, Kreis Nikolei / Oppeln

Re: Polska rzepakowa: od Hrubieszowa do Tomaszowa.

Postautor: Pudelek » 10-06-2021 16:09

Kryłów (Крилів) to obecnie niezbyt duża wioska z bogatą historią. Przez kilka wieków była miastem, straciła ten status dopiero po powstaniu styczniowym. Właścicielami były ważne rody Tęczyńskich, Ostrorogów i Radziejowskich. W czasach rozkwitu reformacji działało w nim kalwińskie gimnazjum. Przeszłość to także wielka mozaika narodowościowa charakterystyczna dla miasteczek ziemi chełmskiej, wchodzącej w skład województwa ruskiego: jeszcze sto lat temu połowę mieszkańców stanowili Żydzi, następni byli prawosławni Ukraińcy i trochę mniej liczni katoliccy Polacy. Do pewnego momentu żyli oni w miarę zgodnie, aż w końcu wszystko szlag trafił! Najpierw w 1938 roku władze sanacyjne nakazały zburzyć prawosławną cerkiew w ramach wspominanej już przeze mnie akcji "rewindykacyjno-polonizacyjnej". Ziarno nienawiści zostało zasiane. Następnie przyszli Niemcy i wymordowali Żydów oraz spalili drewnianą synagogę. Nieustannie iskrzyło między pozostałymi w wiosce Słowianami: w 1944 roku oddział Batalionów Chłopskich zabił w Kryłowie 13 Ukraińców. W polskich źródłach o tych wydarzeniach się nie wspomina, ewentualnie pojawia się tekst o "likwidacji bazy UPA", Ukraińcy zaś piszą, że połowa ofiar to kobiety i dzieci. W marcu kolejnego roku doszło do rewanżu: tym razem upowcy napadli na miejscowość, mordując wszystkich milicjantów i prawie trzydziestu cywilów. Po wytyczeniu nowej granicy na Bugu Kryłów oczyszczono z elementu niepolskiego. Pamiątki po wielokulturowej historii nadal istnieją, ale trzeba włożyć trochę wysiłku, aby je odnaleźć i odszukać.

I na te senne, zdegradowane do poziomu wsi (nawet nie gminnej) dawne miasteczko trafiamy my, przywiezieni przez pomocnych gospodarzy z agroturystyki w Ślipczach. Podwożą nas pod główny sklep, który akurat w niedzielę nie działa, ale w ramach pocieszenia tuż obok dwa dni wcześniej otwarto nowiutki bar ;).
Obrazek

Atmosfera w nim przyjazna, a ceny umiarkowane, więc siadamy do stolika i jednocześnie obgadujemy kwestię noclegu. Chcemy się rozbić z namiotami na wyspie na Bugu, ale Buba opowiadała, że podczas jej poprzedniej wizyty miała nieprzyjemności ze strażą graniczną. Raczej nie mamy szans, aby pozostać niezauważeni, skoro drogami obok knajpy patrole SG przejeżdżają co kilka-kilkanaście minut: motory, quady, samochody. Rozmawiamy nawet na ten temat z miejscowymi, którzy mówią, że jakby co to powołać się na nich, a w ostateczności możemy przenieść się na podwórko jakiejś ich krewnej w oddaleniu od rzeki. My jednak mocno postanowiliśmy trzymać się pierwotnego planu.

Najpierw jednak idę z Szymonem na małe zakupy do innego sklepu. Przy okazji rzucimy też oczami na samą wioskę. Naprzeciwko baru stoi potężnych gabarytów przystanek autobusowy: po bliższym przyjrzeniu się odkrywamy, iż dla podróżnych przygotowano jedynie małą wnękę, a reszta to zamykane pomieszczenie. Po lewej kościół katolicki, jedyna zachowana do dziś świątynia.
Obrazek

Kryłowski rynek, czyli kawałek placu. Ponoć jest niezabudowany po pożarze, ale nie wiem, kiedy wystąpił ów pożar.
Obrazek

Prawosławny krzyż przy głównej ulicy, wystawiony w 1906 roku przez rodzinę Kowalskich. Jak widać Kowalski niekoniecznie musi oznaczać Polaka-katolika.
Obrazek

Jeden z przedstawicieli starej architektury.
Obrazek

Częściowo ogrodzony i wykoszony trawnik z kępą drzew w środku. Ewidentnie wygląda na taki, gdzie kiedyś coś stało i tego się pozbyto. Początkowo obstawiałem jakiś nieprawomyślny pomnik, ale istnieje duża szansa, że właśnie tutaj wznosiła się cerkiew Przemienienia Pańskiego. Wyświęcono ją w 1911 roku, zburzono w czerwcu lub w lipcu 1938. Działania likwidacyjne nie przypominały spokojnej rozbiórki: używano dynamitu, brutalnie zrywano dachy, wybijano okna, czasem niszczono i palono wyposażenie. W przypadku Kryłowa ocalała część ścian z wizerunkami świętych, więc w czasie wojny Ukraińcy, za zgodę Niemców, cerkiew przywrócili do użytku. Ostatecznie świątynię rozebrano w PRL-u.
Obrazek

Po powrocie do baru zbieramy się na nocleg na wyspie na Bugu. Wyspa ta pojawia się dość często w różnego rodzaju przewodnikach czy blogach, została nawet uznana za jedną z "7 atrakcji Zamojszczyzny". Czy rzeczywiście jest tak interesująca? Na pewno jest pewnego rodzaju ciekawostką. Zdaje się, że to jedna z największych, jeśli w ogóle nie największa wyspa na Bugu - jej powierzchnia to około 6 hektarów. Od średniowiecza na wyspie istniał zamek, najpierw drewniany, a potem murowany i jego ruiny pozostały do dziś. Czasem w internetach można przeczytać, iż to ostatni polski nabytek terytorialny na wschodzie: w 1987 roku Związek Radziecki miał przekazać wyspę Polsce i nie chcieć nic w zamian! Też to czytałem, też o tym wspominałem na wyjeździe, ale coś mi nie pasowało... Przecież Kraj Rad niczego nie dawał za darmo, no chyba, że po mordzie! Prawda okazała się nieco inna: wyspa została przyłączona do RP już w 1946 roku (wtedy nastąpiło dokładne wytyczenie granicy), natomiast w 1987 połączono ją ze stałym lądem mostem i dopiero od tego momentu stała się powszechnie dostępna dla każdego. Ale to nie wszystko! Bug opływał wyspę od zachodniej strony, zatem zgodnie z zasadą wyznaczenia granicy polsko-radzieckiej powinna się ona znaleźć w Ukraińskiej SRR. W tym przypadku uczyniono wyjątek i w związku z wielowiekowymi wzajemnymi powiązaniami wyspy oraz Kryłowa Sowieci wspaniałomyślnie zgodzili się na oddanie jej Lachom. Jest to zatem jedyny przypadek terenów na wschód od Bugu, które znalazły się w Polsce.
Obrazek

Aby było śmieszniej, to dodam, iż wyspa ta tak naprawdę... nie jest już wyspą :D. Prawdopodobnie mniej więcej w tym samym czasie gdy stawiano most, zasypano część głównego koryta Bugu i przekształcono je w groblę. Wyspa stała się półwyspem, Bug opływa ją/go od wschodu, a Ukraińcy nie mogą wysuwać pretensji terytorialnych (co ponoć sugerowali Bubie pogranicznicy kilka lat temu). Ale co z tego, skoro i tak wszyscy piszą i mówią o wyspie, zamiast o półwyspie? :D

Od słupków granicznych nie da się uciec, co chwilę wyskakują nowe.
Obrazek

Skoro jesteśmy w takim miejscu, to pozwolę sobie na małą dygresję odnośnie całej polskiej granicy wschodniej. W powszechnym przekonaniu jej wytyczenie po wojnie było głęboko niesprawiedliwe dla strony polskiej. Przekonanie to jest słuszne, ale jednocześnie mało kto przyzna, że przedwojenna wschodnia granica Polski była jeszcze bardziej niesprawiedliwa (dla niepolskich narodowości). A w ogóle czy jest możliwe takie wyznaczenie granic, aby zadowalało wszystkich? Na terenach mieszanych chyba nie, zawsze ktoś będzie pokrzywdzony (dobrym przykładem była granica polsko-niemiecka na Górnym Śląsku). Po sowieckiej stronie pozostały polskie z ducha miasta i ośrodki polskości takie jak Lwów, Grodno i Wilno, ale jednocześnie chociażby Ukraińcy uważali, że tę granicę i tak powinno się przesunąć bardziej na zachód. W 1944 roku Chruszczow (wtedy pierwszy sekretarz na Ukrainie) postulował, aby przyłączyć do ZSRR jako obwód chełmski całą Chełmszczyznę z Chełmem, Włodawą, Hrubieszowem, Zamościem, Tomaszowem, Bełżcem - słowem, ze wszystkimi ziemiami, po których od kilku lat chodzimy wzdłuż Bugu. "To ziemia ruska, nie polska" - sugerował i patrząc na stosunki narodowościowe na wielu wioskach można byłoby przyznać mu rację. Nakreślił nawet dokładny przebieg "skorygowanej" granicy. Stalin go olał. Nie wiemy dziś z jakiego powodu - czy uznał, że lepiej sięgnąć po Lwów czy może też cała ta akcja była tylko zasłoną dymną aby bardziej zaszantażować polskich delegatów? Mało też kto wie, iż nawet polscy komuniści próbowali przesunąć tę granicę, ale z kolei w kierunku wschodnim. Nieśmiało wspominali o Lwowie i zagłębiu naftowym, ale szybko się zorientowali, że to mrzonki, więc skupili się na mniejszych korektach, argumentując je przede wszystkim kwestiami gospodarczymi, a nie narodowościowymi: "ta cukrownia jest nam bardzo potrzebna, bez tego węzła kolejowego nie będzie można prowadzić normalnego ruchu" itp.. Wielki Brat zignorował wszystkie te postulaty poza jednym: dotyczył "naszej" wyspy na Bugu obok Kryłowa ;). Podobno jednak i tak długo rozważano tę kwestię...

Jesteśmy więc w miejscu pod pewnymi względami wyjątkowym, choć zdaję sobie sprawę, iż większość odwiedzających wyspę/półwysep nie zdaje sobie z tego sprawy. Ich przyciąga częściowo dziki, częściowo zagospodarowany teren nad rzeką, są rzeźby różnych zwierząt, tablice informacyjne, Ukraina o rzut beretem. Na głównej polanie, dawnym dziedzińcu zamkowym, ustawiono wiatę. To coś w sam raz dla nas, gdyż na noc zapowiadają opady!
Obrazek

Wiata strzeżona jest aż dwoma kamerami - jedną umieszczono pod dachem, drugą na dachu. Będą nas mogli podglądać przez cały czas. A straż graniczna pewnie już do nas zmierza. Trudno, nie robimy nic złego, ani (chyba) nic nielegalnego, więc rozstawiamy namioty na przystrzyżonej trawie. Potem idziemy szukać drewna, co kończy się dla mnie niezbyt przyjemnie, gdyż na podmokłych terenach coś wpada mi do oka. Próbuję to wyciągnąć i niby w oku nic nie ma, ale ciągle czuję pieczenie, szczypanie i inne niefajne rzeczy. Wracam się zatem do wioski aby umyć gębę w toalecie przy barze. Mijam stojący w ciemnościach wóz straży granicznej, przyczaili się przy moście. Jestem przekonany, że podczas powrotu tą drogą na pewno by mnie zatrzymali, więc do reszty ekipy podążam z drugiej strony, przez groblę :). A tam już wesoło trzaska ognisko.
Obrazek

Po kilku kwadransach zaczyna padać i deszcz przegania nas pod wiatę. Zjawia się także Kasia - piąty członek ekipy, acz krótkotrwały - która z przygodami dojechała autostopem z Białegostoku. I tylko pograniczników nadal nie ma. Bardzo dziwne. Nie odwiedzili nas ani wtedy ani rano. Albo cały czas mieli nas pod obserwacją i uznali za nieszkodliwych wariatów (bo kto inny rozbijałby się na środku łąki w takim miejscu?) albo... najciemniej bywa pod latarnią. Pogaduchy ciągną się jeszcze przez jakiś czas, tematy są mniej lub bardziej poważne, ale najbardziej zapadała w pamięć kwestia urynoterapii! :P W pociągu czytałem artykuł o rozwodach w związkach 50-60 plus. I był podany przykład zgodnego przez wiele lat małżeństwa: kobiecie na emeryturze się nudziło, zaczęła mocno dryfować w kierunku medycyny niekonwencjonalnej ze szczególnym uwzględnieniem wykorzystania moczu. Pojemniczki z żółtą cieczą stały wszędzie: w pokojach, w łazience, w kuchni, w lodówce. Męczyła moczem dzieci i męża, który w końcu nie wytrzymał i złożył wniosek o rozwód. Sędzia przyznał mu go od razu :D.

Po deszczowej nocy poniedziałkowy poranek jest bardzo słoneczny i bardzo ciepły. Dodatkowo pobudkę serwuje nam kamera na dachu wiaty, która pod wpływem słońca (solary) zaczęły się ruszać i wydawać dziwne dźwięki. Jeśli działała i puszczała sygnał publicznie, to cały świat mógł zobaczyć, jak zmieniam majtki :D.
Obrazek
Obrazek

Z tym słońcem i temperaturą jesteśmy wyjątkiem na pogodowej mapie Polski - zewsząd dochodzą do nas wieści, że gdzie indziej zimno, szaro, buro, leje... Oprócz słońca od samego rana towarzyszą nam... msze. Kościół jest w linii prostej trzysta metrów od nas, a miejscowy ksiądz postanowił zafundować wszystkim katechizację, więc wystawione na zewnątrz głośniki krzyczą na całą okolicę. I tak co najmniej trzy razy, bo dziś drugi dzień święta Zielonych Świątek. Nie ważne czyś katolik czy nie, czy wierzący czy nie, mszę musisz kilka razy wysłuchać chociażby na ulicy albo we własnym domu. Inne głośne dźwięki pochodzą od kosiarki - pan z odpowiednim sprzętem zjawił się o wczesnej godzinie, aby przyciąć trawę tam, gdzie jeszcze się ostała.

Po pobudce każdy zaczyna zajmować się swoimi sprawami. Ja dokonuję kąpieli w Bugu przy pomocy pożyczonej menażki. Woda jest ciepła i gdyby brzeg nie byłby tak mulisty, a prąd tak silny, to wskoczyłbym do rzeki. Potem idę zwiedzić pozostałości po zamku. Jako murowaną twierdzę wzniesiono ją w XVI wieku na miejscu starszej drewnianej. Był to obiekt zbudowany na planie trójkąta z trzema bastionami, w owym czasie konstrukcja nowoczesna. W 17. stuleciu jej wartości obronne bardzo jednak osłabły: zdobywali ją i palili Rosjanie wraz z Kozakami oraz Szwedzi, w kolejnym wieku znowu Szwedzi, a także konfederaci. Od tego czasu stał się ruiną, coraz bardziej zaniedbywaną i bez szans na odbudowę. Do dzisiaj przetrwało trochę cegieł schowanych po krzakach oraz jedna większa część - fragment bastionu północnego nad dawnym głównym korytem Bugu.
Obrazek
Obrazek

Można także zajrzeć do piwnic, gdzie światło i cień tworzą klimatyczną atmosferę.
Obrazek
Obrazek

Na bastionie wschodnim utworzono punkt widokowy. W sumie ta luneta do niczego tu się nie przyda, gdyż po ukraińskiej stronie nie widać niczego, co mogłaby przybliżyć.
Obrazek
Obrazek

Jedyny obiekt to dziwna metalowa kompozycja, chyba odpowiedź na rozmaite rzeźby stojące na polskim brzegu.
Obrazek
Obrazek

Idziemy w kilka osób po zakupy i przy okazji fotografuję jeszcze raz drewniany most i starorzecze Bugu (czyli te, które do lat 80. było jego głównym korytem). Tym razem patrolu pograniczników nie spotykamy.
Obrazek
Obrazek

Obozowisko zwijamy już po godzinie dwunastej. Półwysep opuszczamy kładką zawieszoną nad groblą.
Obrazek

Przy najbliższym skrzyżowaniu znajduje się zarośnięty park pałacowy wraz z okazałą neogotycką bramą wejściową. Ozdabiają ją herby rodzin Horodyskich oraz Wodzickich.
Obrazek
Obrazek

Pałac, podobnie jak brama pochodzący z początku XIX wieku, został zniszczony w czasie ostatniej wojny, a resztki rozebrała miejscowa ludność w kolejnych dekadach. Udało się natomiast przetrwać dawnej oranżerii, choć jej stan jest kiepski.
Obrazek

Na mapie w centrum Kryłowa znaleźliśmy informację, że w wiosce zachowały się cmentarze kilku wyznań: katolików, prawosławnych, unitów i żydów. Lokalizację trzech z nich znaliśmy, nie wiedzieliśmy tylko nic o unickim. Sugerowałem, że pewnie dzielą nekropolię z prawosławnymi, ale Kaśka postanowiła zasięgnąć języka w sklepie. A tam pełna skrępowania cisza lub odpowiedzi: "nie wiem, nie znam, nie jestem stąd, muszę popytać męża, pierwsze słyszę". To zupełnie tak samo jak na ziemiach poniemieckich: ludzie mieszkają w miejscowości kilkadziesiąt lat, ale kompletnie nie znają jej historii albo nie mają pojęcia o niektórych miejscach.

Unici rzeczywiście spoczywają razem z prawosławnymi. Cmentarz, administracyjnie leżący już w Prehoryłem (dawne przedmieście Kryłowa), jest podobnie zarośnięty jak ten wczoraj w Czumowie. Założono go pod koniec XVIII wieku, kiedy tereny te znalazły się pod władzą Habsburgów, a cesarz Józef II zakazał grzebania zmarłych w obrębie zabudowy. Pozostało jedynie kilka nagrobków, co ciekawe - na niektórych z nich widnieją napisy w języku polskim.
Obrazek
Obrazek

Obok cmentarza stała cerkiew. Oczywiście zniszczono ją w 1938 roku, ponoć ekipa burząca przerwała odbywające się nabożeństwo i wyrzuciła znajdującą się w środku cudowną ikonę. Kilka lat później Ukraińcy cerkiew odbudowali korzystając z materiału po zlikwidowanej synagodze, ale w 1950 pozbyto się świątyni na zawsze.

Za cmentarzem odbijamy w bok, aby znów odpocząć nieco od asfaltu. Polna, częściowo podmokła droga prowadzi wzdłuż Bugu, który bardzo tutaj kręci, wydłużając granicę. Teoretycznie biegnie tędy czerwony Szlak Nadbużański (spotykaliśmy go już kiedyś w Jabłecznej i innych miejscach), ale w praktyce oznaczenie w terenie właściwie nie istnieje.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Spotykamy terenówkę straży granicznej. Rozmowa jest miła i bez żadnego sprawdzania dokumentów (z jednym z funkcjonariuszy mieliśmy już styczność w kryłowskim sklepie). Pytamy o dalszą drogę i suniemy przed siebie, dochodząc aż do starorzecza, które wygląda jak jezioro. Tam robimy krótką przerwę w cieniu tablicy.
Obrazek
Obrazek

W tym miejscu żegnamy się z Bugiem. Towarzyszył nam przez kilka lat wędrówki, zazwyczaj jako szeroka rzeka, a tu ledwo kilkunastometrowa. Wracamy w kierunku zabudowy, ponownie do wioski Prehoryłe (Пригоріле). Nazwa jest typowo rusińska/ukraińska, aż dziwne, że jej nie spolonizowano. Jeden z pierwszych napotkanych budynków to świetlica, zapewne stara szkoła.
Obrazek

Przed II wojną światową Prehoryłe liczyło około tysiąca mieszkańców (dziś ponad trzystu) i było mieszane etnicznie: 60% stanowili Ukraińcy, a 40% Polacy. W takiej sytuacji musiały nadejść krwawe zajścia znane z wielu innych miejscowości: najpierw wieś atakowało UPA, zabijało Polaków i paliło ich gospodarstwa, potem następował odwet polskiej partyzantki (ten sam oddział Batalionów Chłopskich, co w Kryłowie) i zabijano Ukraińców oraz palono ich domostwa. Rzecz jasna - większość zamordowanych była zwykłymi ludźmi nie angażującymi się w żadną politykę. Rzecz jasna - obecny pomnik upamiętnia jedynie ofiary po stronie polskiej.
Obrazek

Ktoś opowiedział Kaśce, że w wiosce nadal mieszkają ludzie pamiętający UPA i zaproponował, aby z nimi o tym porozmawiać. Pomysł ten od samego początku wydał mi się dziwny: będziemy chodzić po domach i wołać: "dziadku, opowiedzcie o wojnie i mordach"? Kasia jednak strasznie do tego zapaliła i zapał przekuła w działanie: zatrzymała przejeżdżającą na rowerze starszą panią! O dziwo, pani zamiast uciec, z ochotą udała się pod pobliskie drzewko, aby powspominać stare czasy.

Osobiście jakoś nie miałem ochoty na taką rozmowę i postanowiłem ruszyć do kolejnej miejscowości. Chyba szkoda. Pani podobno mówiła ciekawie i nie ukrywała niczego: potwierdziła stawianą tu kilkukrotnie tezę, że to działania władz sanacji rozpaliły nienawiść pomiędzy sąsiadami żyjącymi w harmonii, a i polskie oddziały mordowały Bogu ducha winnych Ukraińców tylko za to, że byli Ukraińcami.

Na podwózkę czekałem kilka minut. Zatrzymuje się grubawy facet.
- Poproszę do Gołębia - rzucam przez otwarte okno.
- A gdzie to? - zdziwił się kierowca.
- Następna wioska - tłumaczę.
- Aaa, to wiem.

Wysiadam kilka kilometrów dalej. Gołębie nazywały się kiedyś Hołubie (Голуб'я) i większość w nich stanowili prawosławni Ukraińcy. Znowu powtórzyła się sytuacja z poprzednich miejsc: polskie władze nie pozwoliły uruchomić cerkwi w okresie międzywojennym, a potem, powołując się na jej zły stan, kazały ją zburzyć. Powstała za to parafia neounicka. Już kiedyś wspominałem o tym zapomnianym dziś obrządku: w skrócie chodziło o to, aby dawnych wiernych prawosławnych przywrócić z powrotem na łono kościoła katolickiego. Z różnych powodów (liturgicznych i politycznych) zamiast reaktywować tu strukturę unicką zdecydowano się na założenie nowej o nazwie kościół katolicki obrządku bizantyjsko-słowiańskiego. Sukcesy w nawracaniu były raczej umiarkowane, a po wojnie ostała się tylko jedna parafia w Kostomłotach (odwiedzona przez nas w 2016 roku).

A wracając do współczesności: w Gołębiu miał być sklep. Pytam o niego w najbliższym gospodarstwie.
- Ooo - dwaj panowie rozkładają ręce. - Chyba jest, ale nie wiemy w jakich godzinach działa. Musi pan podejść do końca wioski i skręcić na PGR. Podwieźlibyśmy traktorkiem, lecz właśnie się zepsuł.
Chwilę pogawędziliśmy i ruszyłem we wskazanym kierunku. Sklep znalazłem, otwierany tylko rano i wieczorem. Trudno, przy okazji przyjrzałem się dawnemu PGR-owi oraz pałacowi z przełomu XIX i XX wieku.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Instrybutor chyba nadal funkcjonuje.
Obrazek

Zajrzałem również na cmentarz prawosławny. Znowu krzaki wyższe od człowieka i trochę nagrobków, w tym kilka wyglądających na powojenne.
Obrazek

Zakładam bazę w blaszanym przystanku autobusowym. Główną atrakcją jest picie ciepłego piwa i liczenie przejeżdżających wozów SG. Jeden z nich stanął na skrzyżowaniu i na coś czekał, ale gdy zobaczył, że wyciągam aparat, to od razu zniknął.
Obrazek

Kontaktuję się z resztą ekipy. Ponoć także są już w Gołębiu. Mija jakiś czas i widzę kobiecą trójkę z plecakami. Szymon zdążył złapać stopa i popędzić dalej. Ledwo wymieniliśmy kilka zdań i dziewczyny również mają podwózkę - macham im, żeby nie czekały na mnie, dam sobie radę.

Tym razem na swojego autostopa musiałem czekać trochę dłużej, bo prawie kwadrans. Powodem był bardzo mały ruch, a jak już samochody się pojawiły, to zabrał mnie mnie piąty z kolei. W czasie miłej rozmowy stuknęły wymagane kilometry i wyszedłem pod Biedronką w Dołhobyczowie (Долобичів), siedzibie gminy w której spędzimy połowę tegorocznego wyjazdu. Z oddali słychać odgłosy mszy: końcowy akcent Zielonych Świątek.

Okazało się, że nie ma jeszcze Szymona - przyjechał pierwszy i wysiadł jako pierwszy, ale na początku wioski (widziałem go z okien "mojego" auta). Korzystamy z okazji i robimy większe zakupy, uderzam także do apteki aby kupić coś na oko. Krople pomogły, lecz do końca wyprawy czułem w prawej patrzałce dyskomfort...

Gdy zebrał się komplet nastąpiła burza mózgów odnośnie dalszego postępowania. Pora już taka, że trzeba szukać miejsca na nocleg. Ponoć za miejscowością jest jakaś wiata, lecz to nic pewnego. Alternatywą był kierowca podwożący Szymona - pan Irek, zapraszający do siebie na podwórze. Niektórzy kręcą nosem, ale mówię, że przecież zawsze możemy to sprawdzić i jak nam się nie spodoba, to pójść gdzieś indziej! No to sprawdzamy!

Musimy się cofnąć kilometr w kierunku Kryłowa. Tablica z odległościami jest odbiciem tej z Hrubieszowa.
Obrazek

Jak zwykle wzbudzamy powszechne zainteresowanie. Jeden chłopak - na oko 20-25 lat - jeździ wokół mnie na rowerze i zagaduje: a skąd, a dokąd, a po co?... Nie mam żadnych tajemnic, więc opowiadam nasze przygody i plany, po czym on z uśmiechem przeprasza i mówi, że jest pogranicznikiem i musi wszystko wiedzieć. Nie mam pojęcia czy rzeczywiście był jakimś młodym funkcjonariuszem czy robił sobie jaja :P.

Pan Ireneusz mieszka z żoną w dużym domu. To bardzo gościnni i serdeczni ludzie, rozbijamy się na trawniku w części gospodarczej. Towarzyszą nam dwa dorodne koty, a w klatce siedzi pies Reks. Pies tak się zestresował, że wypuszczony... ugryzł Szymona w zadek! Może poznał złego człowieka? ;) Nic poważnego się nie stało, ale chyba musimy uważać: najpierw moje oko, teraz jego tyłek... Zaraz zacznie ścielić się trup.

Namioty rozstawione, rozpalamy ognisko. Dołącza do nas Krwawy, ostatni członek ekipy, rodem z Wielkopolski. Na stoliku ląduje jedzenie i napitki, zwłaszcza kokosówka zrobiła furorę! Są swojskie wypieki, jaja i wino. To jeden z najfajniejszych wieczorów jakie było mi dane przeżyć podczas granicznych wędrówek.
Obrazek
Obrazek

Rano budzi nas deszcz i odgłosy dwóch grzmotów. Cholera, a dookoła pełno metalowych przedmiotów! Na szczęście tylko postraszyło, choć po wyjściu z namiotu dalej pada. Buba dostaje informacje z instytutu meteorologii w Oławie, że dzisiejszy dzień ma być najgorszy pogodowo, a od jutra ponownie słońce i wysoka temperatura. Czyli po prostu musimy się dziś trzymać, jakby powiedział towarzysz Winnicki z "Alternatyw 4".

Pan Ireneusz tak się zmartwił wczorajszym wyczynem Reksa, że zawiózł Szymona na szczepienie przeciwko tężcowi. Wiadomo, strzyżonego Pan Bóg strzyże. Następnie siedzimy długo w kuchni gospodarzy, którzy przygotowali nam herbatę i śniadanie, a także mogliśmy skorzystać z łazienki (ciepły prysznic!). W ogóle nie chce się iść dalej, ale nie chcemy nadużywać gościnności, więc żegnamy się, dziękujemy wylewnie i znowu grubo po dwunastej ruszamy w drogę, tym bardziej, że przestało padać.
Krwawy zamiast zwykłego plecaka ma nowy wynalazek: znaleziony kilka dni wcześniej wózek na zakupy :D. Pomysł wydawał się genialny - kładziemy na niego bagaż i prowadzimy za sobą nie obciążając pleców. W rzeczywistości urządzenie to często się buntowało, a kółko po raz pierwszy odpadło zaraz po wyjściu z podwórza :D.
Obrazek

W centrum siadamy na ławkach pod sklepem i dzielimy się na podgrupy: część robi zakupy, część idzie zwiedzać, część pilnuje tobołów i potem zmiana. Ja najpierw zaglądam do pobliskiego parku, gdzie zorganizowano wystawkę rozmaitych tablic.
Obrazek

W parku stoi klasycystyczny pałac z XIX wieku. Trwa tu remont, puste wnętrza śmierdzą świeżą farbą i tynkiem.
Obrazek
Obrazek

Zabudowania gospodarcze zachowały się w gorszym stanie: na pierwszych dwóch zdjęciach dawna wozownia - stajnia, na kolejnych spichlerz.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Neogotycki kościół katolicki. Przed świątynią wznosi się figura maryjna, według napisu wystawiona jako podziękowanie za "tolerancję religijną" w 1905 roku. Car w dobie rewolucji pozwolił swym poddanym na swobodny wybór wyznania, przy czym w przypadku byłych unitów oznaczało to albo pozostanie przy prawosławiu albo przejście na rzymski katolicyzm. O powrocie do grekokatolicyzmu nie było mowy.
Obrazek
Obrazek

Gdy wracam pod sklep oprócz pozostałych członków ekipy spotykam także Ciapka. Jego babcia znała papieża, podobno TEGO papieża, aczkolwiek zeznania Ciapka nie były do końca spójne, bo jednocześnie twierdził, że pochodzi z Ukrainy. Ciapek jest miejscowym dżentelmenem posiadającym nadmiar wolnego czasu, więc trudno się dziwić, iż przyczepił się do turystów. Szymon stawia mu piwo. To był błąd, gdyż w tym momencie Ciapek rozpoczął starania o drugie. Potem walczył ze sobą czy piwo otworzyć (wbrew zakazom właściciela sklepu i Szymona), a gdy się w końcu przełamał, to urwała mu się zawleczka od puszki :D. Poszedł zatem molestować innych prosząc o pomoc w otwarciu napoju z pianką, a dla nas to był znak, że najwyższy czas spadać! Sprawunki załatwione, idźmy dalej w kierunku południowym. Nawet Krwawy ogarnął wózek.
Obrazek

Po lewej stronie mijamy nieduże wzgórze z cmentarzem. Kiedyś stała na nim drewniana cerkiew, ale ta spłonęła i nową wzniesiono kawałek dalej. Na wzgórzu został cmentarz unicki/prawosławny, obecnie reprezentowany jedynie przez pojedynczy nagrobek. W XX wieku chowano na nim polskich żołnierzy poległych w wojnie z bolszewikami, a także kilku mieszkańców zabitych w czasie wojny i jednego milicjanta.
Obrazek

Nową murowaną cerkiew pod wezwaniem Symeona Słupnika wybudowano w 1904 lub 1910 roku na sąsiedniej górce. Prezentuje się pięknie, to efekt remontu sprzed kilku lat za pieniądze z Funduszu Norweskiego (choć w niektórych miejscach zaczęło już wszystko odpadać).
Obrazek

W okresie międzywojennym została ona otwarta dla wiernych (mimo, że początkowo nie było takich planów), uniknęła też zniszczenia w 1938 roku. Dlaczego? Dołhobyczów wcale nie był bardziej prawosławny niż okoliczne wioski (Ukraińcami była mniej więcej połowa ludności), może zdecydowała wielkość miejscowości? Po wojnie świątynię opuszczono, bo parafian wywieziono, użytkowała ją "Samopomoc Chłopska". Obiekt, będący w fatalnym stanie, kościół prawosławny odzyskał dopiero pod koniec PRL-u. Dziś bardzo rzadko odbywają się w niej nabożeństwa, to raczej zabytek dawnej epoki.
Obrazek

Pod cerkwią postanawiamy się rozdzielić. Kasia już rozpoczęła powrót do domu, natomiast pozostała piątka przyjmie formę dwóch grup szturmowych: Szymon, Iwona i Krwawy mają zamiar zrobić dużo kilometrów z buta, więc ruszają przed siebie, a ja z Bubą chcemy zakosztować wygody autostopu i poruszając się szybciej możemy ogarnąć kwestię dzisiejszego noclegu. Zatem oni idą, my czekamy na podwózkę sycąc oczy widokami okolicy.
Obrazek
Obrazek
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś."

https://picasaweb.google.com/110344506389073663651

http://hanyswpodrozach.blogspot.com/

Awatar użytkownika
Pudelek
bardzo stary wyga
Posty: 4199
Rejestracja: 12-11-2007 17:06
Lokalizacja: Oberschlesien, Kreis Nikolei / Oppeln

Re: Polska rzepakowa: od Hrubieszowa do Tomaszowa.

Postautor: Pudelek » 22-06-2021 19:41

Z Dołhobyczowa wydostajemy się na dwa razy: pierwszy autostop podwozi nas tylko kilka kilometrów, do Oszczowa (Ощів). Wychodzimy na skrzyżowaniu, gdzie na wysokim postumencie stoi Jan Nepomucen. Z kolei za płotem bieleją ściany barokowego dworku, obecnie Warsztatu Terapii Zajęciowej Osób Niepełnosprawnych.
Obrazek
Obrazek

Ruch na drodze jest tak skromny, że żartujemy z Bubą, iż wkrótce doścignie nas pozostała trójka poruszająca się pieszo. A jednak nie - podjeżdża młody chłopak, wyraźnie zadowolony, iż może pomóc tak egzotycznym pasażerom. W jego samochodzie przekraczamy historyczną granicę pomiędzy Rosją i Austrią. Czy po ponad stu latach może to mieć jakieś znaczenie? Dla turysty jak najbardziej! Tereny znajdujące się w byłej Kongresówce, czyli dawna gubernia chełmska, objęte były w okresie sanacji akcją polonizacyjną, więc z ich krajobrazu zniknęły niemal wszystkie wiejskie cerkwie należące do Ukraińców. Ziemie położone na południu, a więc dawna Galicja, uniknęły tego nieszczęścia. I choć miejscowi Ukraińcy byli znacznie mniej przychylnie nastawieni do państwa polskiego, to nie próbowano zrobić z nich katolickich Polaków, nikt też nie burzył ich świątyń. W efekcie wiele cerkiewek stoi do dzisiaj, przeklasyfikowanych na kościoły łacińskie.

Wysiadamy w Sulimowie (Сулимів). Do centrum miejscowości musimy udać się szosą w bok, tymczasem powoli zbiera się na deszcz. Mijamy kilka drewnianych domów i starych krzyży, z których usunięto napisy.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Sulimów w przeszłości zamieszkiwali w większości Ukraińcy, trochę mniej liczni byli Polacy. Wśród religii dominował rzymski katolicyzm, wyznawała go nawet połowa Ukraińców. Brak prawosławnych (tablica informacyjna przy cerkwi podaje w tej kwestii nieprawdę, najwyraźniej jej autorzy pomylili zaborców), ale to akurat norma, gdyż w Galicji nie doszło przecież do likwidacji kościoła unickiego i przymusowych przejść na tę odmianę chrześcijaństwa. Skromną cerkiew greckokatolicką wzniesiono w 1867, obecnie pod oryginalnym wezwaniem Jana Ewangelisty służy rzymskim katolikom.
Obrazek
Obrazek

Dzwonnica sprawia wrażenie pijanej ;).
Obrazek

Zaczyna lekko padać, więc chowamy się pod blaszanym przystankiem, gdzie konsumujemy słony karmel. Wkrótce opady ustają, więc do następnej wioski spróbujemy przejść drogą wśród łąk i pól. Idzie się fajnie, lecz mokre błoto stało się bardzo śliskie. Krwawy ze swoim wózkiem na pewno by tędy nie przejechał :D.
Obrazek
Obrazek

Na horyzoncie doskonale widać wieże zrujnowanego kościoła świętego Marka w Warężu (Варяж). To bliziutko, nieco ponad trzy kilometry od nas. Kiedyś katolicy z Sulimowa należeli do parafii właśnie w Warężu.
Obrazek

Przy tej okazji pozwolę sobie na tradycyjną dygresję historyczną :D. Waręż do 1951 roku leżał w Polsce, podobnie jak ponad dwadzieścia innych miejscowości, w tym Bełz oraz Uhnów i Krystynopol. Potem nastąpiła największa powojenna wymiana terytoriów w Europie. Oficjalnie odbyła się ona na prośbę strony polskiej, w rzeczywistości było oczywiście odwrotnie: Związek Radziecki, a zwłaszcza sowiecka Ukraina, miała ochotę na bogate złoża węgla odkryte przez polskich inżynierów jeszcze w okresie przedwojennym. Z przyczyn politycznych nie można ich było tak po prostu anektować, więc wymyślono zamianę. Polska otrzymała ziemie w Bieszczadach (a właściwie w Górach Sanocko-Turczańskich) z Ustrzykami Dolnymi i Lutowiskami. W propagandowym komunikacie podano, iż to Polska zyskuje gospodarczo, gdyż otrzymuje teren z pokładami ropy naftowej oraz gazu ziemnego. Nie dodano, że pokłady te zostały już wyeksploatowane.
Polscy komuniści nie łudzili się, że mogą coś w tej sprawie ugrać, ale próbowali. Początkowo interesował ich zupełnie inny rejon do przyłączenia - Chyrów, Niżankowice, Dobromił. Pod względem ekonomicznym był on znacznie ciekawszy niż ubogie tereny nad Sanem. Oferowano za niego nawet większy obszar, niż Sowieci chcieli. Ludzie radzieccy powiedzieli: "Zgoda, ale dopłaćcie 150 milionów dolarów". Komunizm komunizmem, ale liczyć się trzeba jak w kapitalizmie. Kwota była za wysoka, więc Polska otrzymała Ustrzyki. Z turystycznego punktu widzenia to lepszy wybór niż kopalnie wokół Bełza. W tutejszej okolicy granica, która na tym odcinku nadal biegła Bugiem, została przesunięta o około piętnaście kilometrów na zachód, między pola.
Ponieważ zmiana granic nastąpiła bezproblemowo (nie licząc wywózek kilkudziesięciu tysięcy osób w jednym i drugim kierunku), więc w ZSRR myślano już nad kolejną. Władze ukraińskie nieustannie podnosili kwestię odwiecznej "ruskiej ziemi" jaką miała być Chełmszczyzna, ale znów pierwszą rolę grała gospodarka (jeszcze bogatsze złoża węgla nad Bugiem). Tym razem wymieniany obszar miał być trzykrotnie większy, a do Kraju Radu trafiłby m.in. Hrubieszów i cały pas ziem ciągnących się pod Lubyczę Królewską. W PRL-u znalazłaby się z kolei wspominany Chyrów, Dobromił, Niżankowice oraz cała linia kolejowa Przemyśl-Zagórz, a granica doszłaby aż do Starego Sambora. Plany te przekreśliła śmierć Stalina.

Tymczasem ja razem z Bubą wychodzę na krańcach Liwczów (Лівче) tuż obok świetlicy wiejskiej. Budynek jest zamknięty, lecz obok mamy fajną wiatę, a za nią trawnik na rozbicie namiotów i wychodek. To jeden z wielu "przystanków turystycznych" wybudowanych za grube unijne pieniądze przez gminę Dołhobyczów.
Obrazek

Zegarek wskazuje, że dopiero kwadrans po szóstej, zatem uderzamy jeszcze do sąsiedniego Hulcza (Гільче), posiadającego sklep. Dobrze byłoby ten odcinek przebyć stopem, ale cóż z tego, skoro nie jeździ kompletnie nic??
Obrazek

Pozostaje nam wdrapać się na górkę, gdzie w niewielkim przysiółku Liwcze-PGR rozmawiamy z dwiema paniami, a potem zejść w dół do wioski, w sumie ponad dwa kilometry w jedną stronę. W Hulczach mija nas jedyny radiowóz spotkany poza miastami w czasie tego wypadu. Robimy postój pod sklepem i stosowne zakupy. Z nieba na przemian pada drobny deszcz i świeci słońce. Potem następuje powrót w identycznej formie, to znaczy ruch na asfalcie prawie zerowy, choć dość nieoczekiwanie przemknął niewielki busik pekaesu.

Horyzont zaczyna robić się groźny.
Obrazek

Zgraliśmy się idealnie, gdyż na miejsce noclegowe obok świetlicy przychodzimy wszyscy dokładnie w tym samym momencie :D. Ponieważ wydaje się, że w każdej chwili może lunąć, więc prędko rozstawiamy namioty. Z bliskiej odległości słychać jakąś muzykę: najpierw sądziłem, że to ktoś słucha radia, a okazało się, że niedaleko stoi figurka maryjna przy której starsze małżeństwo wraz wnukiem śpiewa piosenki religijne. Facet nawet gra na akordeonie! Dźwięki zwabiają Bubę i Iwonę, a także Krwawego. Dziewczyny śpiewają razem z gospodarzami, dodatkowego męskiego głosu nie zarejestrowałem.

Gmina była tak zapobiegliwa, iż do każdej wiaty dołożyła podwieszany ruszt! Nie ma więc potrzeby szukania patyków, strugania wariata i tym podobnych, można jak człowiek wrzucić kolację na żelazo.
Obrazek

Mimo, że jesteśmy ulokowani ledwie kilkadziesiąt metrów od drogi, nikt i nic nas w nocy nie niepokoi. Deszcz ostatecznie także przemknął bokiem, więc jak na zapowiadany dzisiaj najgorszy pogodowo dzień wyprawy, to mieliśmy całkiem przyzwoitą aurę.
Obrazek

Poranek jest dokładnie taki, jak prognozowano: słoneczny i ciepły. Zbieramy się bardzo wolno i opuszczamy obozowisko grubo po trzynastej. Ledwo weszliśmy na asfalt, a złapaliśmy stopy - najpierw jeden samochód i zaraz potem drugi zawiózł nas pod sklep do Hulczy. W wiosce poza tym przybytkiem nie ma raczej nic ciekawego - kiedyś stała w niej drewniana cerkiew, lecz spłonęła w 1973 roku. A, przepraszam, jest pewna ciekawostka - miejscowa szkoła przechodzi "głęboką termomodernizację" (tak przynajmniej wynika z tablicy przy budynku). Ciekawe jak wyglądałaby płytka termomodernizacja?
Obrazek

Nasz dalszy marsz nieoczekiwanie zablokował nieoznakowany patrol straży granicznej, który przyczaił się za tutejszą świetlicą. Panowie po cywilnemu machają legitymacjami i proszą o dokumenty. I od razu wiadomo, że zajmą nam trochę więcej czasu, bo każdy papier trzeba zgłosić centrali literując po kolei każdy wyraz. W pewnym momencie jeden z funkcjonariuszy macha do Szymona:
- Pan podejdzie.
Jego dowód okazuje się nieważny. Kiedyś Szymon go zablokował, ale chyba o tym zapomniał i teraz wyszło szydło z worka. Cudnie.
- Masz dla nas jeszcze jakieś niespodzianki? - pytam go z głupim uśmiechem.
Mijają minuty, potem kwadranse. Żar leje się z nieba, czekamy na decyzję.
Obrazek

Musi do nas przyjechać ktoś wyższy rangą aby rozwiązać ten problem, ale to potrwa...
- Gdybyście zobaczyli coś podejrzanego przy granicy, to dzwońcie - mówi strażnik i podaje nam wizytówki z wymownym hasłem "umiemy docenić dobrą informację". Na płatnych informatorów raczej się nie nadajemy, w zapewnianą pełną anonimowość również nie bardzo wierzę.
- Jest gdzieś przed nami sklep? - zmieniam temat.
- Nie ma.
- A w Chłopiatyniu?
- W Chłopiatynie - poprawiają mnie. - Też nie ma.
- Jak to? - dziwię się. - Przecież w internecie go zaznaczono.
- Był, ale nie ma. Zlikwidowany dwa lata temu. W Hulczach macie ostatni sklep.
- O nie, to ja pędzę uzupełnić zapasy do jedzenia! - Krwawy zerwał się z ziemi i pobiegł w kierunku centrum.
U mnie trochę jeszcze trochę żarcia się uchowało, więc nie muszę się cofać. Tylko ta niepotrzebna strata czasu spowodowana cholerną kontrolą!
W końcu nie wytrzymuję i za zgodą reszty ekipy ruszam samotnie do przodu. Wolę na nich poczekać gdzieś dalej na jakiejś zacienionej łączce niż tu, na skraju zakurzonej drogi... Pozostała czwórka zostaje z tyłu za tablicą z nazwą miejscowości.
Obrazek

Przechodzę obok ostatnich zabudowań Hulczy...
Obrazek

...przecinam niewielki Chochłów (Хохлів) i zaczyna się bardzo przyjemny odcinek wśród pól.
Obrazek
Obrazek

Hulcze to pustynia telefoniczna. Od wczoraj nie mam zasięgu, nawet ukraińskiego. Na jednym z pagórków w końcu pojawiają się Ukraińcy, więc dzwonię do domu i rodziców, którzy przebywają akurat na morzem. Tam czternaście stopni, dużo pada. Na Śląsku także piździawica. A u nas słońce pali na tyle mocno, że zaczynają przypiekać mi się nogi, również na twarzy czuję, że będzie mocna opalenizna.
Obrazek
Obrazek

Po drodze nie jeździ prawie nic, szans na złapanie stopa więc nie mam. Po pewnym czasie śmiga koło mnie pojazd pograniczników od kontroli, a więc już wiem, że reszta ekipy także została zwolniona i mogła ruszyć.

Po lewej pierwszy widziany krzyż, z którego nie usunięto napisu w cyrylicy.
Obrazek

Przede mną Dłużniów (Длужнюв), wioska malutka, mieszka w niej tylko kilkadziesiąt osób (przed wojną ponad sześćset, w tym pięciu Polaków). Zupełnie do niej nie pasuje cerkiew, widoczna już z daleka.
Obrazek

Nie pasuje, gdyż to jedna z największych (a może i największa) drewnianych cerkwi w Polsce: wysoka na 27 metrów, długa na 25, a sama nawa ma prawie 10 metrów szerokości. Przez te wymiary nie mam szans objąć jej na normalnym zdjęciu, trochę ratuję się koślawą panoramą z kilku ujęć.
Obrazek
Obrazek

Pod świątynią parkuje SG, więc cofam się do początku wsi pod wiatę, a tam dogania mnie reszta towarzystwa i już razem wracamy do cerkwi (w międzyczasie straż w końcu odjechała). Szymonowi zarekwirowano dowód i wystawiono dokument zastępczy, został też poinformowany, iż... nie wolno robić zdjęć granicy oraz terenów położonych za nią! Pomyślałem, że to jakiś absurd, ale rzeczywiście istnieje rozporządzenie wojewody lubelskiego, w myśl którego zakazane jest uwiecznianie nawet słupków granicznych, a także pasa granicznego i całej widzianej Ukrainy. Komuna pod pewnymi względami trwa w najlepsze!

Pod cerkwią (obecnie kościołem katolickim) robimy postój. Przychodzi do nas starszy facet z psem i młodym kotem, ale rozmowa się nie klei, żyje trochę w swoim własnym świecie. Kot - wręcz przeciwnie - nawiązuje z nami bliską wieź :P.

Popołudnie zaczyna wchodzić w fazę dojrzałą, a my musimy pokonać jeszcze spory kawałek trasy, za to w pięknych okolicznościach przyrody.

W pewnym oddaleniu od cerkwi przy lesie, otoczony polami, rozciąga się cmentarz. Część katolicka starannie skoszona, część unicka zarośnięta.
Obrazek
Obrazek

Między uprawami prowadzi rozjeżdżona ścieżka będąca jednocześnie szlakiem gminnym. Tu się idzie naprawdę przyjemnie.
Obrazek
Obrazek

Chłopiatyń. W niebo strzelają dwa nadajniki oraz mniejsza wieża widokowa. Dotrzemy tam jutro a może dzisiaj, kto to wie? W linii prostej rzut beretem, lecz my teraz zaczniemy kręcić kółko.
Obrazek

Krwawy czuje się śpiący i stwierdza, że pójdzie prosto do najbliższej cerkwi i się zdrzemnie, a my odbijamy w lewo z zamiarem odwiedzenia jeszcze jednej świątyni. Wśród rzepaku trwa jakaś odkrywka, prawdopodobnie pobierają wapień.
Obrazek
Obrazek

Pomiędzy drzewami pojawia się cerkiewna bania, a na linii drzew żółte tabliczki graniczne.
Obrazek
Obrazek

Wyżłów (Вижлів) to jeden z polskich końców świata. Nie prowadzą tu asfaltowe drogi, a te gruntowe są mocno wyboiste. Dawniej była to wieś licząca ponad trzystu mieszkańców, grekokatolików i łacinników (tak nazywano w okresie międzywojennym Ukraińców wyznających rzymski katolicyzm) oraz kilku Polaków. Administracyjnie leżała w gminie Bełz. Po wojnie wywieziono Ukraińców, ostatnich w czasie akcji "Wisła". W 1951 roku po wymianie terenów z ZSRR kilkaset metrów od wioski nieoczekiwanie wyrosła granica. To właściwie oznaczało zanik osadnictwa. Pozostała tylko cerkiew świętego Mikołaja.
Obrazek

Świątynia nietypowa, bowiem na murowany korpus nałożono drewnianą kopułę. Oficjalnie należy do katolików, ale nie ma dla kogo odprawiać mszy. Jakiś czas temu dodatkowo ją okradziono; powoli i systematycznie jej stan się pogarsza w kierunku ruiny i chyba nikogo nie interesuje, aby ją uratować. Szkoda, bo naprawdę jest urodziwa.
Obrazek
Obrazek

Obok cerkwi wzniesiono ceglaną dzwonnicę, założono także cmentarz. Zachowało się na nim około trzydziestu starszych nagrobków, do tego kilka nowszych. A za płotem ciągnie się ściana lasu - granica.
Obrazek
Obrazek

Przez rozwalone drzwi wchodzimy do środka. Na wstępie wita nas... trumna. Na szczęście bez lokatora. Zachowały się resztki ołtarza głównego i dwa ołtarze boczne (ten po lewej razem z obrazem). Do tego fragmenty polichromii oraz chór. Część wyposażenia powędrowała do Lublina.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Wokół cerkwi panuje przyjemna cisza, zakłócana jedynie przez ptaki (głównie jednego nerwowego bażanta). Opuszczamy Wyżłów ze świadomością, że jeśli kiedyś tu wrócimy, to święty Mikołaj już może nie mieć swojego kościoła...
Obrazek

Wikipedia podaje, że nikt w Wyżłowie już nie mieszka, ale to nieprawda - za lasem stoi jedno gospodarstwo, ewidentnie posiadające gospodarzy, użytkowane i zadbane. Do tego kilka innych domów, które z kolei raczej na pewno są opuszczone.
Obrazek

Pylista droga wśród pól to najfajniejszy odcinek dzisiejszego dnia.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Z wielu miejsc doskonale widać zaorany pas drogi granicznej i biało-czerwono-żółto-niebieskie słupki. Obrazek

Coś mi tam dziwnego majaczyło na horyzoncie i przybliżenie z aparatu potwierdziło moje przypuszczenia: Ukraińcy po swojej stronie nadal częściowo utrzymują sistiemę! Po cholerę? Zapewne nie jest już podłączona do prądu, ale istnienie takiej infrastruktury w czasach, kiedy niemal każdy obywatel Ukrainy może legalnie przekroczyć granicę przez odpowiednie przejście, a w drugą stronę raczej nikt na przełaj się nie wybiera, to kompletny idiotyzm. Trudno też Ukraińców podejrzewać, że tym sposobem chcą wyłapać nielegalnych migrantów w kierunku unijnym. Chyba ktoś uznał, że skoro sistiema "zawsze" tutaj była, to nie należy jej rozbierać.
Obrazek
Obrazek

Przed nami Myców (Миців). Witają nas zabudowania PGR-u, niektóre opuszczone, a inne odnowione. Na skrzyżowaniu spotykamy gromadkę dzieci (jedno przebrane za policjanta), które wskazują nam drogę do położonej poza zabudowaniami cerkwi świętego Mikołaja (chyba najpopularniejszy patron w kościele unickim). Tam czeka na nas Krwawy.
Obrazek

Cerkiew jest w znacznie lepszym stanie, niż ta z Wyżłowa, choć można dostrzec na niej upływ czasu i okres zaniedbań. Przez dekady była opuszczona, rzymskim katolikom służy dopiero od kilkunastu lat.
Obrazek
Obrazek

Obok świątyni kilka nagrobków, jeden w formie wysokiego obelisku. To prawdopodobnie pomnik poświęcony ukraińskim Strzelcom Siczowym.Obrazek

Otaczające nas kolory wskazują, że dzień wkrótce się skończy, zatem znów powstaje paląca kwestia noclegu. Z pomocą - nie pierwszy i nie ostatni raz podczas tego wyjazdu - przychodzą obcy ludzie. Tym razem zjawił się facet w wypasionym samochodzie. Co prawda mieszka w Chełmie, ale wspólnie z ojcem gospodaruje na tutejszych polach. "Średni rolnik" - tak się określa, choć według naszych standardów to raczej więcej niż średni ;). Widział nas już wcześniej w centrum wioski i chce nam jakoś pomóc. Pytamy się o miejsce na rozbicie namiotów... Pada oferta wykorzystania trawnika przy PGR-ze, ale ostatecznie przypomina sobie miejsce na biwak w sąsiednim Chłopiatynie. Tam stoi kolejna z wiat wybudowanych przez gminę. Proponuje, abym razem z Szymonem wsiadł do jego wozu i razem tam podjedziemy i ocenimy lokalizację. I tak zrobiliśmy. Wiata fajna, zaraz obok staw. Trochę zaniepokoiła mnie bliskość domów oraz drogi, ale pan zapewnił, że miejscowi nie będą mieli nic przeciwko naszej obecności. Co najwyżej może się przyczepić straż graniczna, która swoją siedzibę ma za najbliższą górką.

Wracamy do mycowskiej cerkwi, dziewczyny pakują się do samochodu razem ze wszystkim plecakami. Nasz dobroczyńca zawozi je do Chłopiatynia i jeszcze na odchodne zostawia całą skrzynkę wody mineralnej! Naprawdę, w tym roku mieliśmy wyjątkowe szczęście do spotykania na swojej drodze dobrych ludzi (co nie znaczy, że w przeszłości spotykaliśmy tylko złych)!

Męska część ekipy udaje się na nocleg pieszo. Przy wieczornym słońcu i przy takich widokach to czysta przyjemność!
Obrazek
Obrazek

Chłopiatyń (Хлопятин) to żadna metropolia, nieco ponad stu mieszkańców. Wiata niby położona jest w sercu wioski, ale jednocześnie trochę na uboczu, więc mamy spokój. Zresztą w najbliższych domach szybko zgaszą się światła, ludzie pójdą spać, a drogą prawie nic nie będzie jeździć. Namioty rozstawiamy w trawie, między urządzeniami placu zabaw.
Obrazek

Kusi pobliski staw. Większość ekipy po ciepłym dniu chętnie wskoczyłaby do wody. Staw jest jednak używany przez miejscowe koło wędkarskie (podobnie jak wiata), więc nie chcemy go zanieczyszczać chemią. Poprzestajemy na małym opłukaniu się bez użycia mydła.
Obrazek

Przy wiacie obowiązkowy ruszt, na którym smażymy końcówki zapasów. Jutro koniecznie musimy znaleźć jakiś sklep!
Obrazek
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś."

https://picasaweb.google.com/110344506389073663651

http://hanyswpodrozach.blogspot.com/

Awatar użytkownika
Pudelek
bardzo stary wyga
Posty: 4199
Rejestracja: 12-11-2007 17:06
Lokalizacja: Oberschlesien, Kreis Nikolei / Oppeln

Re: Polska rzepakowa: od Hrubieszowa do Tomaszowa.

Postautor: Pudelek » 06-07-2021 15:55

Kolejny piękny, słoneczny i ciepły poranek. Chłopiatyn (Хлопятин) budzi nas również miarowym rykiem kosiarek. Już wieczorem ktoś z zapałem używał tego przyrządu, a dziś podjął wyzwanie o dość wczesnych godzinach rannych (na zegarku nie było jeszcze siódmej). Podobno prezydent ogłosił Narodowy Dzień Koszenia Trawy i wielu wyborców z zapałem rzuciło się do czynu.
Obrazek
Obrazek

Co najlepsze do picia z rana? Piwo, wiadomo, ale jego została nam ostatnia puszka. Równie znakomicie do gaszenia pragnienia nadaje się woda Galicya - całą skrzynkę zostawił wczoraj człowiek, który podwiózł nas nad staw! Kolejne butelki są szybko opróżniane.
Obrazek

Idę odwiedzić wznoszącą się za górką wieżę widokową. Stoi ona obok siedziby straży granicznej, a przy jej płocie szaleje facet z kosiarką.
Obrazek

Z najwyższej platformy, umieszczonej na szesnastym metrze, roztacza się widok na całą okolicę. Oczywiście najbardziej rzuca się w oczy żółty kolor rzepaku.
Obrazek
Obrazek

Najciekawiej patrzy się w kierunku Mycowa, gdzie doskonale prezentuje się cerkiew. Dziwne konstrukcje na horyzoncie, które wziąłem za jakieś szyby albo kominy, okazały się wysokimi drzewami.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Granica z Ukrainą jest w okolicy Chłopiatynia odsunięta o kilka kilometrów, więc nie dojrzymy zaoranego pasa. Za to przy dobrej pogodzie z wieży można dostrzec budynki we Lwowie, a ja w tej kępie drzew na środku widzę jakiś obelisk i chyba słup triangulacyjny.
Obrazek

Traktor coś nabiera albo spuszcza między drzewami.
Obrazek

Gmach SG, a z prawej cmentarz, na który zaraz pójdę.
Obrazek
Obrazek

Cmentarz jest najlepiej zadbanym ze wszystkich, które odwiedziliśmy: część unicka jest tak samo odkryta jak katolicka, więc nie ma żadnych problemów z obejrzeniem kilkudziesięciu starych nagrobków i pomników.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Wracam do reszty ekipy nad staw. Przy pobliskich domach pojawiły się kolejne kosiarki. Ulicą co chwilę przemyka patrol, a dwóch pograniczników zaparkowało motorami na drugim brzegu i zawzięcie dyskutowało, długo nam się przyglądając. Niektórym to jednak nie przeszkadza.
Obrazek

Zbieramy się trochę szybciej niż wczoraj, choć i tak w godzinie południowej. Najpierw podchodzimy kawałek do centrum wsi, gdzie podziwiamy bardzo ładną cerkiewkę Zesłania Ducha Świętego, obecnie katolicki kościół filialny.
Obrazek

Potem omawiamy plan na resztę dnia. Na pewno trzeba zrobić gdzieś zakupy (w Chłopiatynie sklep zamknięto dwa lata temu), bo nasze zapasy są na ukończeniu: mnie została do jedzenia jakaś czekolada i butelka wody, alkoholu nie mamy już wcale. U innych także resztówki. Na szczęście na skrzyżowaniu działa stacja benzynowa, na której można kupić coś do picia i skromną przegryzkę. Ale trzeba uważać: wziąłem z półki Pepsi, a pani w kasie chciała mi nabić petrygo :D.
Obrazek

Plan maksymalny na dziś zakłada dotarcie do Wierzbicy, gdzie ponoć znajdują się ruiny pałacu. To jednak grubo ponad dwadzieścia kilometrów, bez stopa tam się nie dostaniemy. Wychodzimy zatem z Chłopiatynia w nadziei, że coś złapiemy.
Obrazek

Jak wiadomo nadzieja jest domeną głupich. Na drodze prawie nic nie jeździ, kompletna cisza. Gdy w końcu zatrzymuje się jakiś samochód, to są w stanie zabrać ze sobą tylko Bubę, która zawiozą do najbliższego skrzyżowania. Cała reszta maszeruje dalej w prażącym słońcu.

Patrzę na południe - płaski krajobraz, dopiero hen daleko na Ukrainie majaczą zielone wzgórza.
Obrazek

Na skrzyżowaniu Buby nie ma, więc domyślamy się, iż stop podwiózł ją do nieodległego Budynina (Будинін), dokąd i my zmierzamy.
Obrazek

Zmieniamy powiat z hrubieszowskiego na tomaszowski, a gminę Dołhobyczów na Ulhówek. Poza tym nic nowego. W Budyninie, jak w niemal każdej okolicznej wiosce, zdecydowaną większość przedwojennych mieszkańców stanowili Ukraińcy, do tego znalazłoby się kilkudziesięciu Żydów. Ponoć kilku rodzinom ukraińskim udało się uniknąć wypędzeń w czasie akcji "Wisła", przetrwała także cerkiew Niepokalanego Poczęcia NMP. Od 1946 roku należy do parafii katolickiej, ale znalazłem także niepotwierdzoną informację, że przez pewien czas była w rękach prywatnych, gdyż kupiono ją jako działkę ze świątynią nie posiadającą właściciela.
Obrazek

Cerkiew uzupełnia drewniana dzwonnica wzniesiona w tym samym czasie (1887 rok), a także kamienny krzyż, przypominający pokutny.
Obrazek
Obrazek

Na sąsiednim placu zabaw kobieta szaleje z kosiarką, dożynając resztkę trawy, która nie zdążyła w ogóle wyrosnąć. Zastanawiam się czy te masowe nieustanne koszenie to tylko moda, nakaz społeczny czy już forma choroby psychicznej?

Tymczasem my wpadamy na pomysł kąpieli! Buba (rzeczywiście czekała na nas pod cerkwią) ma na mapie zaznaczone jakieś jeziorko oddalone o rzut beretem. Ruszamy na zwiady, lecz okazuje się ono mulistym stawkiem z wysokimi brzegami, gdzie prędzej zrobimy sobie krzywdę, niż się ochłodzimy. Trudno, pójdziemy dalej.

Na skraju wioski wdajemy się w rozmowę z jedną panią i w tym samym czasie pojawia się patrol straży granicznej. Oczywiście pytania skąd i dokąd, że mamy się nie zbliżać do samej granicy (choć przecież takiego zakazu nie ma, znowu samowolka), ale skojarzyli, iż wczoraj Szymonowi ich koledzy skonfiskowali dowód, więc ostatecznie nawet nie sprawdzali dokumentów.

Droga z Budynina do Machnówka miała być nieutwardzona, ale tylko na mapie, gdyż wyłożona jest obecnie pięknym, rozpływającym się asfaltem. Mamy podwójną bombę cieplną, bo grzeje nas nie tylko z góry, ale i z dołu. A na stopa oczywiście nie ma szans, gdyż tu znowu prawie nic nie jeździ (dwukrotnie mijał nas samochód z logo gminy, ale nawet nie zwolnił).

Na zdjęciu załapał się szalony zając - biegł do drogi, a potem z powrotem.
Obrazek

W Machnówku (Махновик) mieli kiedyś i kościół i cerkiew. Cerkiew zniszczono po wojnie, kościół z kolei po wojnie odbudowano (spaliła go UPA), ale jakoś do mnie swoim pięknem nie przemawia.
Obrazek

Powoli zaczynamy odczuwać zmęczenie. Ekipa stanęła naprzeciwko kościoła i gada, gada i gada, a ja czuję, że muszę iść dalej, póki jeszcze mam siłę. Wyrywam więc do przodu. Mijam gospodarstwa, kilka krzyży i budynek wyglądający na dawną szkołę. Kolejne osoby koszą coś, co kiedyś było trawą. Jedna babka hałasuje tak mocno, że nie słyszę, jak odpada mi karimata, dopiero jej krzyk przebija się przez warkot.
Obrazek

Machnówek płynnie przechodzi w Korczmin (Корчмин). Kiedyś była to duża wieś, licząca ponad tysiąc mieszkańców; współcześnie raptem około setki. Wolnym krokiem wychodzę na obrzeża, gdzie czeka prawdziwa perełka - cerkiew z 1658 roku, uchodząca za najstarszą na Lubelszczyźnie i jedną z najstarszych w Polsce! Moim zdaniem to najładniejsza świątynia z tych, które widzieliśmy w czasie całej wyprawy: zdjęcia może tego nie oddają, ale wygląda wręcz jak zabawka, model, zgrabny wzór do naśladowania!
Obrazek

Po wojnie przez kilka lat użytkowali ją katolicy. Potem niszczała w ciągu czterech dekad; jej stan był tak zły, iż uznano, że nie nadaje się do ochrony i rozważano jej rozbiórkę. Prośby o ratunek słali dawni mieszkańcy (aktualni pewnie się nią niezbyt interesowali), ale trzeba było dopiero upadku komunizmu, aby wreszcie rozpoczęto przy niej prace. Obiekt całkowicie rozebrano, wymieniono zniszczone elementy i zakonserwowano pozostałe, po czym na nowo złożono. Jej bryła różni się trochę od przedwojennej: PRL-u nie przeżyła zakrystia ani przedsionek, a także dzwonnica.
Obrazek

Cerkiew nadal nosi wezwanie Objawienia Pańskiego, a w 2002 zwrócono ją grekokatolikom. Ona miała szczęście, ale ile takich pięknych okazów zniknęło z krajobrazu, nawet w ostatnich latach?
Obrazek

Dwujęzyczny krzyż ku pamięci wszystkich zmarłych.
Obrazek

Coś nie widać pozostałych włóczęgów. Do pewnego momentu obserwowałem, że idą kilkaset metrów za mną, lecz potem gdzieś zniknęli. Zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie złapali jakiegoś stopa i siedzą już daleko stąd przy zimnym piwie i ciepłej strawie... Zjawiają się po dobrych dwóch kwadransach albo i później. Odwiedzali starą szkołę. No tak, mogłem się domyślić ;). I jeszcze mieli następną wizytację SG i serię głupich pytań!
Następuje kolejna burza mózgów: co czynimy dalej? Każdemu już burczy w brzuchu, potrzebujemy sklepu! Opcje są dwie: albo próbujemy łapać stopa w kierunku Ulhówka (siedziby gminy) albo uderzamy piechotą do Tarnoszyna. Ulhówek na pewno jest większy, ale dziś z podwózkami idzie nam fatalnie! Dziewczyny próbują pierwszej opcji, oczywiście nic nie jedzie. No, prawie nic - zjawia się pogranicznik na motorze! Noż ku.... ...ć, jak muchy do gnoju. Trzecia dzisiejsza kontrola?
- Państwo spali obok stawu w Chłopiatynie? A, to w porządku - założył kask i pojechał. Przynajmniej tyle.

Czas ucieka, nie mamy wyboru - idziemy do Tarnoszyna. Musimy się trochę cofnąć i przejść rzeczkę Rzeczycę, płynącą do Bełza.
Obrazek

Cerkiew z drugiego brzegu.
Obrazek

Droga jest prosta i oczywiście niemal nieużytkowana. Przez półtorej godziny mija nas pięć aut: trzech wariatów testujących silniki swoich rzęchów, jeden jełop, który prawie nas rozjechał i jedna śmieciarka. Ta ostatnia wydawała się najbardziej normalna.
Obrazek

Co gorsza zawieruszył się Krwawy. Jak zwykle szedł ostatni, widziałem go jeszcze gdzieś w Korczminie, a potem zniknął. Napadli go, zgwałcili, ukradli wózek? Nie wiadomo, na telefony nie odpowiada. Kurde, żebyśmy nie musieli się cofać, aby identyfikować zwłoki...
Obrazek

Ten odcinek dłuży się niemiłosiernie, wszyscy mają już wszystkiego dość. Wreszcie pojawiają się zabudowania, choć to dopiero Szczepiatyn (Щеп'ятин). Z boku wśród drzew stoi kościół będący kiedyś ewidentnie cerkwią (dość młodą, bo z 1913 roku), ale nikt nie ma już ochoty do niej podchodzić. W zamian za to słyszymy dochodzące śpiewy rozpoczynającej się mszy. A w tle warkot kosiarek.
Obrazek

Tarnoszyn (Тарношин) przyjmujemy jako wybawienie. Ale gdzie sklep? W końcu go widzimy, naprzeciwko szkoły Orła Białego (zazwyczaj patronami są ludzie, a nie godła czy zwierzęta). Wpadamy, kupujemy coś zimnego i siadamy na ławeczce. Przeszliśmy dziś ze siedemnaście kilometrów, a mam wrażenie, że przebiegłem maraton.
Obrazek

Można powoli myśleć o noclegu, choć z tym także będzie problem, bo okolica jest wybitnie bezleśna: najbliższy nam las leży za słupkami granicznymi. Jeden facet spod sklepu straszy, że w Polsce znajdziemy takowy dopiero za kilkanaście kilometrów! Przesadza, ale nastroju nam nie poprawia. Do czasu - nasza sytuacja noclegowa zainteresowała go i postanowił pomóc (bezinteresownie i z własnej woli - kolejna taka sytuacja na tym wyjeździe!). Okazało się, iż to dawny prezes miejscowego klubu piłkarskiego; dzwoni do aktualnego prezesa i załatwia nam nocleg na... stadionie! Początkowo mieliśmy rozbijać namioty, ale zostawiono nam otwartą szatnię i nawet pokój klubowy, gdzie możemy się rozłożyć. Do tego obok mamy wychodek, kran, miejsce na ognisko i drewno! Cudna sprawa! Odnalazł się także Krwawy, jego opóźnienie wynikło z powodu molestowania w Korczminie jednego dziadka z prośbą o wodę.
Obrazek

Przy boisku trwa koszenie parkingu, więc większość z nas zrzuca klamoty i udaje się do pobliskiego, drugiego sklepu, gdzie spędzamy miło czas w zadaszonym ogródku. Po drodze oglądamy także Krzyż Grunwaldzki: to replika, poprzednie dwa zniszczyli Ukraińcy. Innych zabytków w wiosce brak, ale piękną drewnianą cerkiew z Tarnoszyna możemy dziś podziwiać w skansenie w Lublinie.
Obrazek

Wieczór mija nam na ostatnim ognisku, przez jakiś czas towarzyszą nam działacze z klubu, w tym nasz dobroczyńca. Klub nazywa się GKS Szyszła Tarnoszyn (Szyszła to rzeczka płynąca niedaleko) i obecnie jest jedynym w gminie (kiedyś były dwa). Założono go w 1993 roku i aktualnie gra w klasie A. Nasi rozmówcy narzekają, że czasy dla sportu coraz gorsze, bo młodzi ludzie do aktywności fizycznej się nie garną. To zrozumiałe, mają przecież smartfony! Dyskusji przy ciemniejącym niebie jest więcej: o zarobkach leśników, o straży granicznej, korupcji na Ukrainie, cmentarzu z Wielkiej Wojny, a nawet o akcentach w języku polskim.
Obrazek

Na wieczór i noc zapowiadano opady, więc tym bardziej cieszy nas możliwość spania pod dachem.
- W Jarosławiu już pada - mówi jeden z Tarnoszynian patrząc w komórkę. - Więc macie godzinę, zanim zacznie i u nas.
W tym przypadku się pomylił, gdyż lunęło dopiero nad ranem. Zdołaliśmy na spokojnie dokończyć ognisko, a nawet połowicznie spalić w żarze kartofelki :).
Obrazek
Obrazek

Ostatnia noc "w plenerze" minęła spokojnie, choć u Buby (spała w pokoju klubowym) hałasowała mysz. W drugim pomieszczeniu obecności obcych zwierząt nie odnotowano.
Obrazek

Pakujemy się, zakładamy peleryny przeciwdeszczowe, zostawiamy klucze w umówionym miejscu. Na przystanek mamy niedaleko.
Obrazek

Autobus się spóźnia, a kierowca to przeciwieństwo większości spotkanych dotychczas osób: nerwowy, burczący i niemiły. Nieustannie nas pogania, zwraca uwagę i mruczy pod nosem, pędzi przed siebie jak idiota. W kabinie pełno kartek z zakazami i nakazami, do tego kilka nalepionych godeł państwowych i świętych obrazków. Mieszanka wybuchowa. Najważniejsze, że zdążył po drodze odebrać obiad od równie złej żony.

To jeszcze nie koniec naszego wyjazdu, gdyż resztę dnia spędzimy w Zamościu, ale koniec tej "prawdziwszej" części wyprawy, pieszo-autostopowej. Muszę w podsumowaniu napisać, że nie spodziewałem się, iż będzie tak fajnie! Nowi ludzie, nowe warunki, nowa pandemia. A okazało się, że zabawa była przednia! Zobaczyliśmy sporo zabytkowych obiektów, liczne drewniane i niedrewniane cerkiewki. Przemierzaliśmy zarówno drogi asfaltowe, jak i gruntowe. Zrealizowaliśmy prawie wszystkie plany (nie dotarliśmy jedynie do wspomnianej Wierzbicy, ale to nie żal). Zupełnie inaczej niż na poprzednich wyprawach praktycznie wszystkie noce spędzaliśmy na widoku, a nie kryjąc się po polach i lasach: każdy zainteresowany mógł nas odwiedzić, każdy mógł się dowiedzieć, gdzie śpimy, lecz w tym roku nie obawialiśmy się nieproszonych gości. Dopisała pogoda, w owym czasie byliśmy najcieplejszą i najsłoneczniejszą częścią Polski. A co najważniejsze - taką ilością życzliwych i pomocnych ludzi pobiliśmy wszystkie wcześniejsze rekordy! Czy czegoś zabrakło? Owszem: tradycyjnej kresowej wypasionej jajecznicy i kąpieli w akwenach. Ale podobno nie można mieć wszystkiego (choć ja twierdzę inaczej).

Każdy z dotychczasowych wyjazdów nad granice miał jakiś motyw przewodni, który zapamiętałem najbardziej:
W 2013 roku wszystko było dla mnie nowe, ale to głównie spływ Biebrzą i kościół w Sztabinie, który nie chciał nam znikać z horyzontu.
W 2014 okradziono mnie w pociągu i przez resztę wyjazdu musiałem korzystać z cudzego aparatu.
W 2015 znów spływaliśmy Biebrzą i walczyliśmy z wiatrem i pogodą.
2016 upłynął pod znakiem sanktuariów różnych wyznań.
2017 to wiele kąpieli w jeziorach i pierwsza wizyta zagraniczna.
2018 jako ciągła walka z insektami.
2019 kojarzył mi się będzie na zawsze z chłodem i zachmurzonym niebem.
2020 nie było.
A 2021 to przede wszystkim miejscowi, na niemal każdym kroku służący pomocą i życzliwością!
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś."

https://picasaweb.google.com/110344506389073663651

http://hanyswpodrozach.blogspot.com/

Awatar użytkownika
Raubritter
bardzo stary wyga
Posty: 2083
Rejestracja: 26-01-2008 22:49
Lokalizacja: Poznań

Re: Polska rzepakowa: od Hrubieszowa do Tomaszowa.

Postautor: Raubritter » 06-07-2021 17:26

Pudelek pisze:... alkoholu nie mamy już wcale


Toż to istna tragedia nie mieć pod ręką nawet ciepłego piwka w czasie wędrówki :lol: :wink:
Opatrz jeno – rzekł Szarlej, zatrzymując się. – Kościół, karczma, bordel, a w środku między nimi kupa gówna. Oto parabola ludzkiego żywota.

Awatar użytkownika
Pudelek
bardzo stary wyga
Posty: 4199
Rejestracja: 12-11-2007 17:06
Lokalizacja: Oberschlesien, Kreis Nikolei / Oppeln

Re: Polska rzepakowa: od Hrubieszowa do Tomaszowa.

Postautor: Pudelek » 06-07-2021 20:05

Dlatego byłem strasznie nerwowy przez większość dnia :P
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś."

https://picasaweb.google.com/110344506389073663651

http://hanyswpodrozach.blogspot.com/

Awatar użytkownika
Pudelek
bardzo stary wyga
Posty: 4199
Rejestracja: 12-11-2007 17:06
Lokalizacja: Oberschlesien, Kreis Nikolei / Oppeln

Re: Polska rzepakowa: od Hrubieszowa do Tomaszowa.

Postautor: Pudelek » 13-07-2021 12:40

Zamość. Perła renesansu wpisana na listę UNESCO. Najładniejsze miasto dawnej ziemi chełmskiej, a dziś zapewne całego województwa lubelskiego, a może i południowo-wschodniej Polski. Tak mówią. Faktycznie, kolorowa starówka może się podobać, zwłaszcza Rynek Wielki.
Obrazek
Obrazek

Po tygodniowym włóczeniu się wzdłuż granicy na sam koniec czeka nas wizyta w tak turystycznym miejscu. Nietypowe w naszym przypadku. Początkowo jednak nie mamy okazji podziwiać pięknych zabytków dawnej architektury, bowiem dworzec autobusowy w Zamościu to dość obskurny plac (przypominający parking) otoczony blokami. Daleko z niego zarówno do centrum, jak i do dworca kolejowego. Odnoszę wrażenie, że takie lokalizacje (podobnie jak np. w Lublinie) podyktowane były chęcią przypodobania się lobby taksówkowemu, bo to one najbardziej na nim skorzysta.

Suniemy z plecakami między wielką płytą, garażami i dziurawymi chodnikami. Plus tej wędrówki jest taki, że czasem miniemy obiekt, który w innym przypadku byśmy ominęli: cerkiew prawosławną (na pierwszym planie kaplica-wejście na cmentarz) oraz kościół polskokatolicki (jego otwarcie w okresie międzywojennym wywołało silny opór "prawdziwych" katolików, a także władzy państwowej).
Obrazek
Obrazek

Przekraczamy linię kolejową, zaczyna się strefa parkowa i pomnikomania. Na tym egzemplarzu starano się upchać tyle elementów, ile się zmieści.
Obrazek

Jan Zamoyski lokując w XVI wieku miasto Zamość od razu zaczął otaczać je fortyfikacjami. Mimo, że były to tereny niemal w centrum ówczesnej Rzeczpospolitej, to tak naprawdę niespokojne południowe granice wcale nie były tak odległe, a Turcy czy Kozacy potrafili zapuszczać się daleko. Twierdza Zamość była wówczas jedną z najnowocześniejszych w Europie i przez wiek z powodzeniem zdawała egzaminy: odparła atak w czasie powstania Chmielnickiego, nie zdobyli jej także Szwedzi. Wikingom udało się to dopiero podczas wojny północnej. Trzy ostatnie oblężenia przypadły na 19. stulecie: w 1809 roku twierdza padła po szturmie Polaków (bronili się Austriacy), a w 1813 oparła się Rosjanom, ale polska załoga skapitulowała na wieść o klęsce Napoleona pod Lipskiem. Podobnie było pod koniec powstania listopadowego - nie było sensu trwać w dalszym oporze. Po tych wydarzeniach straciła na znaczeniu, rozpoczęła się jej likwidacja. Administracja carska rozbierała ją jednak pobieżnie i wykorzystywała jako koszary, więc wiele elementów pozostało do dzisiaj - przed nami jedyny zachowany bastion wraz z nadszańcem, noszący numer VII.
Obrazek

Na starówce trwa "rewitalizacja". Oczywiście zgodnie z obecną modą ma być betonowo, kostkowo i bezdrzewnie.
Obrazek

Ekipa się rozdziela, bo Szymon i Iwona śpią w pobliżu dworca PKP, a ja z Bubą i Krwawym na Starym Mieście. Hostel "Starówka" jest świetnie położony, do ratusza w linii prostej mamy dwieście metrów. Przyjechaliśmy dwie godziny przed oficjalnym czasem meldunku, ale nie było problemu, aby dostać się do środka. Czysta pościel, ciepła woda w łazience - luksus! A dla miłośników odpadającego tynku jest podwórko ;).
Obrazek

Wykąpani i wyczesani ruszamy na zwiedzanie. Co prawda byłem już raz w Zamościu, ale przed kilkunastu laty i to na weselu, więc zobaczyłem niewiele. Pogoda znowu postanowiła przypomnieć, że podczas tego wyjazdu nam sprzyjała: po porannych opadach nie ma już śladu! Kurde, przez cały tydzień ani razu nie udało mi się założyć długich spodni :D.
Obrazek

Najpierw zaglądamy w okolice Parku Miejskiego, gdzie stoi okazała Brama Lubelska. Tą bramą kanclerz Zamoyski prowadził do miasta swego najznakomitszego jeńca - arcyksięcia Maksymiliana, pokonanego w starciu pod Byczyną.
Obrazek
Obrazek

Na park adaptowano tereny poforteczne, ale nadal możemy obejrzeć resztki bastionu IV. W bramie zachowana interesująca pamiątka - napisy w cyrylicy wykute w XIX wieku, autorstwa rosyjskich żołnierzy z zamojskiego garnizonu.
Obrazek
Obrazek

Jedną z pierwszych budowli twierdzy był arsenał, który razem z prochownią i tzw. pawilonem pod kurtyną (chodzi o "kurtynę" między dwoma bastionami) tworzy dziś Muzeum Fortyfikacji i Broni.
Obrazek

Czytamy plakaty i wpadamy z Krwawym na pomysł, aby zajrzeć na jakąś wystawę: on wybiera ekspozycję z bronią starszą (arsenał), a ja z tą z XX wieku (pawilon). Musimy się spieszyć, bo za kilkadziesiąt minut zamykają, w dodatku początkowo nie umiem znaleźć odpowiednich drzwi wejściowych, więc robię się trochę nerwowy. Z racji pory jestem w pawilonie sam, natomiast sama wystawa jest dość dziwna. Zaprojektowana w nowoczesny sposób, ale spora część wyposażenia to kopie: wszystkie mundury i chyba wszystkie pojazdy do okresu II wojny światowej. Jeszcze dziwniejszy był dla mnie fakt, że w całej sali nie ma... ani jednej tablicy informacyjnej!
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Użyłem skrótu myślowego, więc spróbuję wyjaśnić o co mi chodzi: zazwyczaj chodząc po muzeum dochodzimy do kolejnym etapów, gdzie jest jakaś tablica z historią albo myślą przewodnią, np.: "I wojna światowa w Zamościu, Działania partyzanckie na Zamojszczyźnie, Garnizon Zamość" i tym podobne. A tu nie. Mamy kącik z żołnierzami z Wielkiej Wojny, oni są opisani ("kopia, kopia, rekonstrukcja"), po czym idziemy do kolejnego kącika, gdzie stoi żołnierz z okresu międzywojennego, a potem następni z II wojny światowej. Gablota z oryginalnymi pistoletami pierwszowojennymi i druga z drugowojennymi. I tak dalej. Jest po prostu prezentacja (nie zawsze chronologiczna) kolejnych etapów, bez żadnego zarysowania szerszego kontekstu (bo za taki trudno uznać kilka schematycznych map). Nie wiadomo dlaczego obok siebie umieszczono żołnierza Legionów Polskich i dwóch w mundurach austriackich (tzn. ja to wiem, ale inni zwiedzający niekoniecznie), czemu ramię w ramię stoi Niemiec i człowiek radziecki. Podejrzewam, że wiele wyjaśniłyby liczne ekrany multimedialne zawieszone na ścianach, lecz te... zostały wyłączone z powodu wirusa! Przychodzi więc turysta i jest skazany albo na swoją wiedzę albo na domyślanie się, o co autorom chodziło. Tym bardziej, że - jak już wspomniałem - na co najmniej połowie wystawy umieszczono współczesne kopie, więc czułem się trochę jak w muzeum figur woskowych albo w sklepie dla rekonstruktora, bo wartości muzealnej nie ma to żadnej.
Obrazek Obrazek

Samochód pancerny wz. 34 i armata Boforsa. Repliki ładne, ale takie to mogę sobie zobaczyć na jakiejś inscenizacji bitwy czy happeningu WOT, a niekoniecznie w muzeum.
Obrazek

Druga część wystawy to już oryginały, ale trudno się dziwić, gdyż to radziecki sprzęt z okresu powojennego - przed remontem kurtyny był częścią ekspozycji plenerowej.
Obrazek

Oprócz nieśmiertelnego T-34 (wyprodukowanego w Polsce już po wojnie) zaparkowała pod szklanym dachem amfibia, opancerzony samochód rozpoznawczy BRDM, śmigłowiec Mi-2 oraz mniej bojowe urządzenia jak piekarnia polowa, kuter holowniczy i kuchnia polowa. Dodatkowo kilka dział.
Obrazek
Obrazek

Gustowne wdzianko pilota samolotu "Iskra".
Obrazek

Wychodząc z muzeum nie stwierdziłem, że pieniądze za bilet wyrzuciłem w błoto, ale chyba jednak spodziewałem się czegoś ciut innego.

Podczas gdy ja z Krwawym dokształcałem się militarnie, to Buba kręciła się po pobliskim pałacu Zamoyskich. Początkowo była to bardzo okazała budowla w stylu renesansowym, potem barokowym, aż w końcu klasycystycznym, ale po licznych zawieruchach sprawia obecnie mało atrakcyjne wrażenie. W głównej części mieści się liceum, a w dobudówkach mieszkania. No i tam na jednej z klatek schodowych podejrzewano Bubę o to, że... chce ukraść kartofle.
Obrazek

Wystający spod tynku napis "Apotheke" to zapewne pamiątka po szpitalu polowym.
Obrazek

Będąc ponownie w trójkę wracamy na starówkę mijając potężną renesansową katedrę Zmartwychwstania Pańskiego z towarzyszącą jej okazałą dzwonnicą.
Obrazek
Obrazek

Najwięcej turystów spotkamy na Rynku Wielkim. Zgodnie z nazwą rzeczywiście jest duży - 100 na 100 metrów. Główny obiekt to oczywiście ratusz: zlokalizowany w północnej pierzei, lekko wysunięty do przodu z imponującymi schodami. Na wieży umieszczono orła białego w wersji z lat 20. ubiegłego wieku - podczas mojej ostatniej wizyty w jego miejscu widniało obecne godło (pamiątka PRL-u z dołożoną koroną), zatem zmiany tej dokonano około 2009 roku.
Obrazek

Sąsiadujące z nim kamienice ormiańskie są tak kolorowe i bogato zdobione, że nie sposób ich nie zauważyć. Piękne fasady miały podkreślać zamożność zamojskich Ormian, sprowadzonych do miasta przez samego założyciela i tradycyjnie parających się handlem, głównie z szeroko rozumianym Wschodem.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Spotykamy Iwonę z Szymonem i jako całość zaczynamy szukać miejsca do spożycia obiadu, zwłaszcza, że to był pierwszy dzień, kiedy rząd w swojej łaskawości pozwolił na konsumpcję we wnętrzach lokalu. W tym celu udajemy się na Rynek Solny, jeden z dwóch (obok Rynku Wodnego) rynków "pomocniczych". Jak sama nazwa wskazuje kiedyś handlowano na nim solą, a z kolei leżąca na środku kotwica pochodzi ze statku M/S "Ziemia Zamojska". Zbudowano go w Buenos Aires, a dziś pływa pod banderą liberyjską, choć inne źródła podają, że sprzedany został Rosjanom.
Obrazek

Siadamy w ogródku, degustujemy (widać na drugim planie, że nie wszyscy są szczęśliwi ;))...
Obrazek

...i ruszamy jeszcze trochę pozwiedzać.

Ładnie odnowiona synagoga sąsiaduje z zaniedbanym domem kahalnym (ten należy do prywatnego właściciela). Sto lat temu Żydzi stanowili połowę mieszkańców Zamościa, lecz pozostało po nich niewiele śladów.
Obrazek

We wschodniej części starówki oglądamy kościół franciszkanów - potężną barokową świątynię z XVII wieku, w momencie budowy jeden z największych kościołów Rzeczpospolitej. I tu pewna ciekawostka: pod koniec 19. stulecia zmniejszono jego fasadę rozbierając z polecenia Rosjan szczyty i obniżając dach. W ostatnim czasie obiekt rekonstruuje się do stanu oryginalnego.
Obrazek
Obrazek

Zupełnie niekościelną atrakcją, którą zostawiliśmy na sam koniec, są betonowe ruiny kryjące się w krzakach kilometr od Starego Miasta. Tu miał wznosić się gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Wokół tej inwestycji narosło sporo mitów i legend. Podobno w okresie późnego Gomułki planowano przekształcenie Zamościa w metropolię (przy czym te słowo należy raczej brać pod uwagę w cudzysłów). Miało powstać całe Nowe Miasto zaprojektowane przez architektów z Warszawy - w nowoczesnej dzielnicy przewidziano miejsce dla teatru, kin, domu towarowego, banków, hoteli, dworca kolejowego i autobusowego, a nad wszystkim miał górować budynek Miejskiej Rady Narodowej posiadający, bagatela, dwadzieścia pięter. Za Gierka rzeczywiście ranga Zamościa wzrosła, gdyż stał się stolicą województwa, lecz Nowe Miasto nie powstało. Siedzibę MRN i wojewódzkiego PZPR zaczęto wznosić gdzieś pod koniec lat 70., jednak kryzys polityczny i gospodarczy kolejnej dekady sprawił, że szybko ją przerwano. Pozostały betonowe fundamenty, bardzo rozległe, co daje do myślenia jak wielki miał to być obiekt. Poleca się je jako fajne miejsce na imprezę, ale tak naprawdę mokro tu, śmierdzi szczynami, a w wielu miejscach łatwo się połamać wpadając w dziurę.
Obrazek
Obrazek

Sprawy własnościowe chyba nadal nie są do końca uregulowane, a rozbiórka "bunkra" byłaby tak kosztowna, że zapewne jeszcze przez długi czas nikt nie wybuduje tu niczego innego.

Ostatni wieczór wyjazdu chcemy spędzić przy piwku. Knajpy - jak już pisałem - niby są otwarte, ale z rynku nas przeganiają z okrzykiem "w środku nie można". No to nie, kij wam w oko, chyba im nie zależy... W lokalach bardziej oddalonych od głównego placu życie normalnie toczy się we wnętrzach, załapujemy się nawet na karaoke. Co prawda ekipie to nie odpowiada ("nie można normalnie porozmawiać w tym hałasie" - narzekają), ale mnie wręcz przeciwnie ("rozmawialiśmy przez cały tydzień, to teraz nie musimy" - kontruję :P).
Obrazek

W sobotę rano, mniej więcej o tej samej porze gdy przed tygodniem wsiadałem do pociągu w kierunku Lublina, ruszam z Bubą wyludnionymi ulicami na dworzec kolejowy. Na przedpolu fortecznym widzimy biegających żołnierzy wojska Macierewicza, chyba szykuje się jakaś impreza z udziałem WOT.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Dworzec zamojski niedawno wyremontowano, ale nie kupimy w nim biletu ani nie skorzystamy z kibelka - służy jako knajpa. To w sumie logiczne, skoro przez miasto jeżdżą trzy pociągi na krzyż...
Obrazek
Obrazek

Ponieważ zostało jeszcze trochę czasu, to biegnę pod zoo, które znajduje się po drugiej stronie ulicy. Z wybiegu dla niedźwiedzi dochodzą ryki, zza drzew także coś się drze, a za szybą tamaryna białoczuba wcina śniadanie :).
Obrazek

I już miałem napisać, że podróż powrotna do domów przebiegła bez historii, ale to nieprawda: gdzieś na Czarnym Śląsku grupa gówniarzy zabawiała się rzucaniem kamieniami w pociąg. Efekt: szyba ostatecznie wytrzymała (kamień trafił w nią tylko częściowo), ale gdyby pękła to poleciałaby dokładnie na nas...
Obrazek
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś."

https://picasaweb.google.com/110344506389073663651

http://hanyswpodrozach.blogspot.com/


Wróć do „Relacje z wypraw”