Wycieczka miała charakter objazdowy, aby poznać i zobaczyć wszystkiego po trochu, noclegi na campingach /namioty lub chata – hytta/ oraz w samochodzie.
Zapraszam na chwil kilka z atrakcjami Norwegii.
Na początek Oslo. W dniu przyjazdu wieczorem lało niesamowicie, namiot rozbijałem brodząc po kostki w wodzie, na szczęście w kolejnym dniu pogoda była już znacznie lepsza.
Na pierwszy ogień idzie Holmenkollen (529mnpm), czyli ekskluzywne przedmieścia Oslo, położona na malowniczym wzgórzu. Holmenkollen, to jednak głównie piękny ośrodek sportów zimowych, ze skocznią Holmenkollenbakke na czele. Pierwszą skocznie wybudowano tutaj w roku 1892, potem była wielokrotnie przebudowywana, ale służyła dzielnie do roku 2008, wówczas podjęto decyzję o rozbiórce i budowie nowego, nowoczesnego obiektu, który możemy oglądać obecnie.

Za opłatą można widną wjechać na sam szczyt skoczni, co daje możliwość podziwiania fiordu, nad którym usytuowane jest Oslo (Oslofjorden) oraz samego Oslo leżącego w tej chwili u naszych stóp.
Dodatkowo platforma pozwala rozejrzeć się po bezpośredniej okolicy Oslo i naprawdę warto tam podjechać.

Będąc na górze mamy możliwość praktycznie zasiąść na „belce startowej”, a tak na poważnie, to latem oprócz treningów na igielicie skocznia zarabia na siebie, organizując zjazdy na linie aż na samego zeskoku (prawy dolny róg).

Obecnie skocznia to bardzo nowoczesny obiekt, niejako zawieszony w powietrzu. Rekordzistą nowego obiektu jest A. Koffler (141m).

Wokół skoczni jest cała masa atrakcji, miedzy innymi pomnik króla Olafa V, ojca obecnie panującego króla Norwegii Haralda V. Pomnik króla Olafa upamiętnia jego zamiłowanie do sportu (m.in. złoty medal IO w 1928r w żeglarstwie) i częste przebieżki na nartach właśnie na wzgórzach Holmenkollen.

Tak jak pisałem Holmenkollen, to mekką sportów zimowych. Nawet latem trenuje się tu biegi na nartorolkach (cała masa ludzi, robi to niesamowite wrażenie). Oprócz skoczni, tras biegowych jest tu również stadion biathlonowy, gdzie można podejrzeć treningi strzeleckie.

Kolejną niezaprzeczalną atrakcją Oslo jest Park Vigelanda (Vigelandsanlegget). Jest to wielkie przedsięwzięcie artystyczne. Całość składa się z około 200 rzeźb z kamienia i brązu w dość niecodziennych pozach, wszystkie postacie są nagie.

Gustaw Vigeland (1869-1943) przekazał wszystkie swoje rzeźby miastu, w zamian za dobrą ich prezentację, mieszkanie i dożywotnią rentę.
Same rzeźby budzą różne skojarzenia, ale autor próbuje tu przedstawić dramat życia – od narodzin, aż po śmierć.

Części odwiedzającym rzeźby mogą kojarzyć się z faszystowskimi ideałami piękna.

Park jest jednym z najciekawszych projektów rzeźbiarskich zeszłego stulecia, rocznie odwiedza go około 1mln turystów.

Idea kompleksu parkowego zrodziła się w 1907 roku, kiedy Vigeland otrzymał od władz miasta zamówienie na projekt fontanny. Stopniowo pomysł Vigelanda rozrastał się – kolejne projekty obejmowały rzeźby wokół fontanny, płaskorzeźby, ozdobny most łączący brzegi stawu w parku.

W najwyższym punkcie kompleksu góruje Monolit (Monolitten) – gigantyczna kamienna kolumna uformowana z sylwetek nagich ludzi w różnym wieku. Tworzy ją 121 postaci, z czego jedna jest autoportretem Vigelanda. Prace nad tą rzeźba trwały 14 lat.

Widok sprzed Monolitu na park i Oslo.

Kolejnym miejscem w Oslo, które warto zobaczyć z jest Zamek Królewski (Det Konglige Lott). Jest to jedna z najmłodszych siedzib królewskich na świecie, budynek ukończono w roku 1849.

A ciekawe czy ktoś zgadnie, co to za budynek..? To jest ratusz w Oslo. Posiada dwie, wysokie na 60metrów wieże. Budynek pochodzi z roku 1950. Dekoracje fasady przedstawiają krajobrazy Norwegii i sceny z jej dziejów. Nad wejściem znajduje się godło miasta z wizerunkiem św. Hallvarda. W budynku ratusza każdego roku 10 grudnia król wręcza Pokojową Nagrodę Nobla.
Niedaleko Ratusza nad Oslofjordem zlokalizowana jest twierdza Akreshus, zaczęto ją wznosić w roku 1299, po przeniesieniu stolicy z Bergen, w celu obrony przed atakami z morza (głównie przed Duńczykami).
A to już budynek Parlamentu. W obradach można wziąć udział jako słuchacz.

Sala plenarna przypomina nieco wnętrze cyrku i nic dziwnego, bo jej architekt, Szwed Emil Viktor Langlet, projektował wcześniej areny cyrkowe. Ściany wyłożona są dębiną.

Będąc w Oslo warto pofatygować się do Muzeum Narodowego, sierpień 2013r był do tego bardzo korzystnym terminem ponieważ w tym czasie, z okazji 150 rocznicy urodzin Edvarda Muncha w jednym miejscy zgromadzono wszystkie jego najważniejsze dzieła, z „Krzykiem” i „Madonną” na czele. Tutaj „Krzyk” w postaci szkicu. Fotka „z biodra”…

A to już okolice Rynku Głównego, jego wschodnią część zajmuje katedra (Domkirken) z 1679r. W XIXw przebudowaną ją w stylu neogotyckim, usuwając prawie wszystko, co przypominałoby o baroku.
W nowoczesnej części Oslo, jednym z nowszych budynków jest Opera (Operahauset), obiekt otwarto w 2008r. Dach jest wyłożony 36tys marmurowych płyt rodzaju La Facciata, czyli najjaśniejszych. Widownia na 1370 miejsc jest pokryta drewnem dębu.

Mieszkańcy stolicy mogli zagłosować na projekty zgłoszone do konkursu. Ostatecznie wygrał ten, ,który miał symbolizować ześlizgujący się lodowiec do wód fiordu.

Miejscówek na wieczorne wędkowanie jest tu całą masa. Wędkują obie płcie, wszystkie pokolenia.

Czas jednak opuścić Oslo i ruszyć na północ, najpierw w kierunku Lillehammer. Po drodze jest miasteczko Hammar, gdzie na Igrzyska Olimpijskie w Lillehammer w 1994 wybudowano halę Vikingskipet (Statek wikingów). Hala ma przypominać swym kształtem odwróconą łódź.

Wówczas, w 1994r, w tej hali odbywały się zawody w łyżwiarstwie szybkim. Gwiazdą był miejscowy idol, Johann Olv Koss, który zdobył 3 złote medale na dystansie 1500m, 5000m i 10000m, za każdym razem bijąc rekord globu. Na dwóch ostatnich dystansach, tuż za nim, był inny Norweg Kjell Storelid.

Pierwszy nocleg w chacie (hytte), w środku schroniskowe łóżka, jest lodówka i kuchenka do gotowania, całość bardzo schludna, przed odjazdem trzeba oddać chatę w stanie, w jakim się ją zastało.
Kamping ulokowany jest nad największym norweskim jeziorem – Mjosa. Po jeziorze tym pływa najstarszy parowiec na świecie - Skiblander (kursy od 1856r), niestety nie udało się zobaczyć.

Norweska pogoda zmienna jest…

Na szczęście ranek wita nas piękną pogodą, więc czas ruszyć na podbój Lillehammer.

W Lillehammer na pewno warto obejrzeć kompleks olimpijski, na którzy głównie składają się skocznie narciarskie – Lysgardsbakken. Na tych skoczniach, w 1994r, odbyły się zawody olimpijskie. Na dużym obiekcie wygrał słynny Jens Weißflog.

My zamiast Weißfloga, mogliśmy podejrzeć młodych norweskich zawodników, bo akurat odbywał się letni trening.

Na górę można dostać się wyciągiem krzesełkowym, którym podczas zawodów wjeżdżają zawodnicy. Z „belki startowej” rozciąga się ładna panorama miasta z jeziorem Mjosa i okolicznymi wzgórzami.

Jezioro Mjøsa – największe jezioro Norwegii oraz jedno z najgłębszych jezior w Europie. Jego długość to 117km, najszersze miejsce ma 15km. Głębokość wg różnych źródeł dochodzi do 468m.

Drugą wspaniała atrakcją Lillehammer jest skansen Maihaugen. Jest uznawany za jednej z ładniejszych w Europie. Został założony w 1887r i obecnie obejmuje około 200 obiektów zlokalizowanych nad czterema stawami i trzema potokami. Można tu między innymi obejrzeć piękny kościółek słupowy (klepkowy) z XIIw /o tych kościołach będzie jeszcze kilka zdań później/.
W środku pracownicy ubrani w stroje z danej epoki opowiadają o życiu ówczesnej ludności.

Skansen zgromadził relikty budownictwa regionalnego, przede wszystkim z doliny Gudbrandsdalen.

Mamy tu chaty, spichlerze, stodoły i inne elementy zagród…






Skansen posiada również ekspozycję “miasto”, gdzie można podziwiać zabudowę sprzed kilkudziesięciu lat. Ta część zrobiła na mnie duże wrażenie, wszystko bardzo schludne i poukładane….takie przeskandynawskie.

Chociaż jak mam być szczery, gdy kilkadziesiąt minut później szedłem ulicami Lillehammer, to nie czułem abym opuścił skansen, wszystko tam jest praktycznie takie samo, wszystko w drewnie, w pastelowych barwach z białymi okiennicami.


I tak możemy podziwiać piękną aptekę.

A także budynek poczty. Z pocztowym Volvo, rocznik 1955.

W budynku poczty, jest Muzeum Poczty, w bardzo fajny i klarowny sposób pokazujące rozwój poczty na terenie Norwegii, począwszy na konnych przesyłkach, a na Volvo skończywszy. Całość w multimedialnej oprawie. Warto tam zajrzeć.

Tym bardziej, że nad całością czuwa przemiła Norweżka.

Ostatnim etapem w skansenie jest minimuzeum kolei, gdzie można rozsiąść się w wagonie klasy I z poprzedniej epoki.

To tyle jeżeli chodzi o Lillehammer. Jadąc dalej na północ natkniemy się na piękny kościół klepkowy w Ringebu (Ringebu stavkirke). Początki jego budowy datowane są na XIIIw, potem przebudowywany.

Między innymi w roku 1630 dobudowano charakterystyczną czerwoną wieżę. W trakcie prac archeologicznych natrafiono na liczne monety, najstarsze w 1217r.

Norweskie cmentarze wyglądają nieco inaczej niż polskie. Mamy tu tylko płyty imienne i obowiązkowo piękny zielony trawnik, o który bardzo się dba. Pracownicy cmentarza jeżdżą codziennie między nagrobkami minikosiarkami, a trawę przy płytach tną na kolanach za pomocą kosiarki przypominającej maszynkę do golenia.

Jeżdżąc po Norwegii autem, warto zjeżdżać z utartych szlaków na boczne drogi. Asfalt na nich jest bardzo dobrej jakości i często spotkać można po drodze miłe i nieoczekiwane niespodzianki.

Jak np. przejazd drogą krajową numer 27 przez samo serce Parku Narodowego Rondane.

Droga przez wiele kilometrów prowadzi odludnym płaskowyżem, na którym raz na jakiś czas w sporym oddaleniu od szosy ulokowano weekendowe chaty bez prądu, do których z wielką namiętnością walą wszyscy w czasie weekendów.

Roślinność tutaj ma charakter tundrowy, drzewa są skarłowaciałe, głównie brzozy. Na terenie parku ganiają stada dzikich reniferów.

Park Narodowy Rondane jest najstarszym parkiem w Norwegii, założono go w roku 1962. W parku są liczne trasy dla piechurów, wiele szczytów przekracza 2000mnpm.

Najwyższym szczytem jest Rondeslottet (2178mnpm), tutaj na zdjęciu razem z innym kolosami, np.: Storronden (2138mnpm).

Kolejnym parkiem narodowym leżącym na naszej trasie był Dovrefjell, w dolnych partiach bardzo bogaty w wąwozy rzeczne i wzgórza porośnięte rzadką u nas limbą.


Nasz kamping położony jest u podnóża gór. W parku są liczne szlaki piesze, można rozplanować nawet kilkudniowe marszruty z noclegiem pod namiotem lub w samoobsługowych domkach.

To nie skansen, podczas spaceru „po okolicy” zawsze natrafi się tam na takie cuda. Trawa na dachu, to dla Norwegów narodowy rytuał, z którego są bardzo dumni.

W Parku rosną rzadkie gatunki roślin, które przetrwały ostatni okres zlodowacenia jak piołun norweski i różne podgatunki delikatnego maku górskiego. Zresztą sam las w Norwegii jest ciekawy, taki magiczny, zawsze omszały, cichy, tajemniczy...chyba rzeczywiście łażą tam trole.

Z fauny całkiem liczne są tu populacje reniferów, jednak prawdziwym władcą tych gór są woły piżmowe. W 1931 roku dziesięć osobników z Grenlandii zostało wypuszczonych do Parku. Obecnie jest tu około 80 tych kudłatych zwierząt, które nie boją się ludzi i rozdrażnione mogą zaatakować. Są one bardzo niebezpieczne. Dla swojego bezpieczeństwa turyści powinni zatrzymać się przynajmniej w odległości 200 metrów od ich. Po przekroczeniu granicy bezpieczeństwa, która wynosi 80-90 metrów, można się spodziewać ataku. Człowiek nie ma żadnych szans ucieczki.
My niestety woła piżmowego nie spotkaliśmy, choć były plany, aby wbić się wyżej z namiotem, jednak na przeszkodzie stanął czas i kolejne plany. Skończyło się na spacerze po Amodsdalen, jednej z dolin parku.

Podchodząc wyżej możemy podziwiać widoki na przeciwległe zbocza z górą Risberget (1391mnpm) na czele.

Norwegowie mają swoje domki położone w skrajnie różnych miejscach i w weekendy jeżdżą masowo za miasto, aby dwa dni pobyć w dziczy, bez światła i mediów.
Powoli opuszczamy ten ciekawy park narodowy, kiedy los jeszcze mnie rzuci do Norwegii, to na 100% wybiorę się tutaj połazić z plecakiem. Rzeka Driva i masyw Trendfjellet (1509mnpm).

W drodze na północ ostatnie wierchy Dovrefjell – Hornet (1383mnpm)

W miejscowości Oppdal zachwycamy się budynkiem stacji norweskiej kolei. Budynek niczym z poprzedniej epoki, ale w Norwegii jeszcze wiele razy takie przemyślenia nas najdą.

Takie znaki są w zasadzie przed wjazdem dróg krajowych do każdego lasu. Od razu nadmienię, że łosia udało się zobaczyć, pewnego dnia w godzinach wieczornych stał sobie na poboczu drogi. Niestety zaraz po zatrzymaniu auta uciekł do lasu, ale przeżycie było ogromne. To naprawdę duży zwierzak, ale bardzo płochliwy.

Ze „złapaniem” kampingu w Norwegii nie ma najmniejszego kłopotu, znajdziemy je co 30min jazdy samochodem. Tutaj takie sympatyczne domki /hytte/, gdzieś za miastem Grong.

Grzyby. W Norwegii jest ich cała masa. Idąc doliną Amotsdalen nazbieraliśmy cała siatkę, rozglądając się tylko w pobliżu drogi. Grzyby rosną na kampingach, w przydomowych ogródkach…na cmentarzach.
Tak wygląda przeciętny norweski kościół. Norwegowie w 80% są Luteranami. Król Danii Chrystian III Oldenburg, pod panowaniem którego była Norwegia, zarządził konwersję na luteranizm, który oficjalnie został przyjęty w 1539 roku.

Kierując się dalej na północ dojeżdżamy do miejscowości Mosjoen. Tutaj warto się zatrzymać aby zwiedzić promenadę – Sjogata. Są tu malownicze domki, niezmienione od kilkudziesięciu lat.

Obecnie są to lokale użytkowe: kwiaciarnie, kawiarnie, fryzjer. Całość robi naprawdę miłe wrażenie.


Kolekcjonerzy ze sporym zasobem gotówki, mieli by w czym wybierać.

Miasteczko leży nad brzegiem fiordu (Vefsnfjorden), co spowodowało, że kilka lat temu było języczkiem uwagi całej Norwegii, ponieważ…

…to na tutejszym nabrzeży dokonano największej w historii Norwegii konfiskaty kokainy – całe 153kg towaru.

Przy samym fjordzie napotykamy prawdziwe perełki – oryginalne domy na palach. Kiedyś żurawie, spichlerze, a głównie magazyny kupieckie z XVII i XVIIIw.



W Mosjoen znajduje się również kościół (Dolstad Kirke), który jest najstarszą ośmiokątną świątynią w Norwegii (1735r).

Po zwiedzeniu Mosjoen kierujemy się cały czas na północ. Dla mnie tutejsze klimaty są rodem z „Przystanku Alaska”.

Tym bardziej, że znaki drogowe również do takich refleksji nastrajają. Zbliżając się do Północnego Koła Podbiegunowego wjeżdżamy na terytorium bytowania reniferów.

I cóż, udało się napatoczyć na jedno stadko całkiem niedaleko od drogi.

Renifery chadzają sporymi stadami, jadąc drogą bez problemu można z bliższej lub dalszej odległości cieszyć oko pasącymi się renami.

Czasem nawet takie stadko potrafi dostojnie i nieśpiesznie przechodzić po jezdni, wówczas trzeba cierpliwie czekać, to w końcu ich terytorium

Samo koło podbiegunowe, to dość jałowy pas ziemi, ale dla turystów zbudowano sklep z souvenirami i restaurację /pizza w cenie około 120PLN/.

Jak widać kamienne kopczyki zaznaczające czyjąś obecność tutaj wyglądają tak samo, jak te stawiane w słowackich górach.


Jeszcze obowiązkowy obelisk z herbami wszystkich gmin Norwegii. Temperatura oscylowała w granicach 7-8st C /około godziny 17:00//

W okolicy koła podbiegunowego roślinność jest skrajnie skarłowaciała, właściwie występują tu tylko trawy, krzewy i skarlałe brzózki. Na mnie robiło to niemałe wrażenie.

Oczywiście z kampem nie ma dużego problemu. Tak wygląda hytta w środku na kampingu „Polar” jakieś 60km przed Bodo.

Bodø jest naszym kolejnym celem, ponieważ stąd popłyniemy promem w kierunku Lofotów. Już przed samym miastem widoki robią się obiecujące.

Bodo jest drugim co do wielkości miastem północnej Norwegii. Promy na Lofoty odpływają 2x dziennie. Podróż trwa 4,5h.

Inną ciekawostką, jest fakt, że okolice Bodo słyną z orłów bielików. Nigdzie na świecie nie ma tak licznych skupisk tych ptaków, jak tutaj.

W niedużej odległości od nabrzeża jest cała masa wysp i wysepek, cześć jest zamieszkała, nierzadko przez jedno dwa domostwa.
Marina w Bodo prezentuje się niezwykle uroczo.
Urokliwe są też wysepki ciągnące się jeszcze długo za Bodo. W wielu miejscach postawiono latarnie, załoga promu ma nie lada slalom do wykonania.

Bodo otaczają góry Borvasstindene, z tyłu widać Lurfjelltinden (1289mnpm).

Sama podróż promem jest bardzo przyjemna. Do wyboru mam pokład z leżaczkami, pokłada tarasowy, gdzie podziwiać możemy wyrastające prosto z morza góry, wewnątrz są również miejsca do siedzenia przy ogromnym szybach i fotelach samolotowych. Do tego minirestauracja i pokój dla chorujących na chorobę morską.

W trakcie rejsu podziwiać można piękne oblicza norweskiego wybrzeża.





Pływanie pod norweską banderą jest naprawdę bardzo przyjemne. Koszt takiej zabawy to około 380zł, ale nie ma innej rozsądnej alternatywy dla chcącego zwiedzić całe Lofoty.

Lofoty to skalisty archipelag ze spokojnymi zatokami i plażami z miałkim pisakiem. Wysp jest około 60, od stałego lądu oddziela je cieśnina Vestfjorden. Na całym archipelagu mieszka obecnie około 25tys osób, z czego większość z dziada pradziada zajmuje się jednym – połowem ryb, głównie dorsza (skrei).

Kamping w Moskenes położony jest bardzo urokliwie, ale tam wszystko położone jest urokliwie. Noc w namiocie za kołem podbiegunowym za nami.

Na całych Lofotach, szczególnie w części zachodniej mamy mnogość małych, kameralnych i niezwykle malowniczych wiosek rybackich, gdzie małe domki nierzadko przycupnęły nad samą woda, od której oddzielone są tylko drewnianymi palami.
Jesteśmy na samym końcu/początku Lofotów, w wiosce o nazwie A. Oprócz pięknych chatynek jest tu Muzeum Wiosek Rybackich i Muzeum Sztokfisza.

Kolor domów jest nieprzypadkowy, tzw czerwień angielska, barwnik do jej produkcji był w owych czasach najtańszy. Wokół tego cypla występują niebezpieczne prądy morskie, np.: Moskenstraumen. To tu swój finał miał miała książka J. Verne’a „20 tys mil podmorskiej żeglugi”.

Wszystkie te wioseczki są położona między wodą, a górami wyrastającymi prosto z morza.


Góry mają około 1000mnpm, jest tam kilka szlaków pieszych, niektóre poprowadzone na same wierzchołki.


A to już kolejna przemiła wioseczka, tym razem Reine.

Po jednej stronie woda, po drugiej tysiąc metrów ściany, a gdzie pomiędzy domostwa rybaków. Niektóre budynki stoją niezmienione przez około 100 ostatnich lat.

Jeszcze niedawno poszczególne wyspy łączył jedynie transport morski.

Obecnie wybudowano wiele nowoczesnych mostów, a przez cała długość Lofotów biegnie droga krajowa E10.

W Rambergu jest piękna, piaszczysta plaża, nic tylko popływać w Morzu Norweskim. Miał tu być kościół zbudowany z desek wyrzuconych przez wodę, ale nie udało się odszukać.

Tak czy inaczej warto tu zawitać.

Na deser zostawmy sobie wioskę Nusfjord, uznawaną za najstarszą i najlepiej zachowaną wioskę rybacką na Lofotach.

Tak jak w innych częściach Lofotów, tak i tutaj ludzie trudnią się głównie poławianiem dorszy. Od wieków okoliczni mieszkańcy wypływali w morze nocując na przybrzeżnych wyspach. Dorsz przypływał z Morza Barentsa, a łodzie liczyły z reguły 3 do 5 osób załogi. Takich łodzi wypływało w morze około 3tys.

Złowionego dorsza konserwowano poprzez suszenie, najchętniej w okresie od stycznia do marca/kwietnia, gdy było jeszcze chłodno i niezbyt wilgotno, ale ryba może wisieć do 8 miesięcy tracą ponad połowę swojej wagi, utrzymując przy tym wartość odżywczą. Po wysuszeniu da się przechowywać do 20lat.

Nusfjord do dziś składa się głównie z chat budowanych pod koniec XIXw i na początku XXw.

Oczywiście obecnie miejscowi nie samym dorszem żyją. Stare chaty są wynajmowane jako miejsce noclegowe, za wcale niemałe sumki. Chaty takie nazywa się rorbu.
Wracając jeszcze na chwilkę do sztokfisza, co jest zniemczoną nazwą dla suszonego dorsza, sami Norwegowie nazywają je torrfisk lub w wersji solonej klippfisk.

Czas jechać dalej, bardzo wszystkim polecam zajechać do Nusfjordu, wioseczka robi kapitalne wrażenie i mimo, że jest najsłynniejsza ze wszystkich wiosek Lofotów, to jest bardzo kameralna i cicha.

Już sam dojazd do wioseczki jest niezwykły, bo przed nami wyrasta Ściana Lofotów.

Potem pogoda nieco się psuje, ale najważniejsza część Lofotów już za nami, powoli zmierzamy do Svolvear.

W Svolvear, a właściwie na przedmieściach w Kabelvag, oglądamy Vagan kirke (Katedrę Lofotów), obecny budynek został wzniesiony w roku 1898.

Na stały ląd po przejechaniu całych Lofotów, dostaniemy się kolejnym monumentalnym mostem.

Potem była jazda cała noc i próba transferu w ciągu doby do Trondheim, część nocki spędziliśmy śpiąc w aucie na parkingu w Fauske. Około godziny 4:00 kontujemy jazdę, a pogoda zapowiada się zacnie i nawet udaje się doprowadzić do formy w darmowym prysznicu na jednym z kampingów.

W trakcie jazdy do Trondheim podziwiamy, to czego nie dane nam było oglądać w pierwszą stronę.

Dookoła liczne szczyty, piękne jeziora, niesamowita sceneria.



W miejscowości Majavatn /około 320km przed Trondheim/ zatrzymujemy się koło klasycznej norweskiej stacyjki, wokół tundrowa roślinność, wrażenia bycia gdzieś na końcu świata nie da się odgonić.

W godzinach wieczornych udaje się na szczęście dojechać do Trondheim. Zwiedzanie zaczynami od pięknych domów na palach.

W centralnej części miasta stoi pomnik króla Norwegii /lata 995-1000/ Olava Tryggvasona, założyciela Trondheim w roku 996 /o szlafmycę na głowie mnie nie pytajcie/.

Najbardziej znanym obiektem w mieście jest katedra Nidaros /Nidarosdomen/. Prace budowlane zakończono w roku 1093, następne rozbudowy miały miejsce w XIIw i w roku 1320. Obecnie jest to największa świątynia w całej Skandynawii.
Nad miastem góruje twierdza Kristiansen, fortyfikacje zostały wzniosowe w roku 1681. Dzięki nim udało się w 1718r odeprzeć wojska szwedzkie. W czasie II Wojny Światowej naziści wykonywali tutaj egzekucje na członkach ruchu oporu.

Norwegowie dużo czasu spędzają na świeżym powietrzu, wszystkie miejsce parki i skwerki zawsze zapełnione są mieszkańcami, którzy byczą się klasycznie na kocyku przy rozmowach i niczym i o wszystkich.

Zachodzimy jeszcze na chwilkę nad nabrzeże, dziś dawne domy i spichlerze na palach przeznaczane są na ekskluzywne biura.

Niedaleko tzw starego mostu miejskiego /Gamle Bybro/ znajduje się jedyny na świecie „wyciąg” dla rowerów. Po wrzuceniu monety z rynny wystaje podpora po prawą nogę, której trzeba „się trzymać”, całość pcha rower i rowerzystę do góry. Nie jest to technicznie prosta sprawa, kilku chłopa na moich oczach próbowało, wielu poległo po kilku metrach


Jeszcze jeden rzut oka na Katedrę i pora zabierać się w kierunku kampingu, jesteśmy od kilkunastu godzin w drodze.

Zanim dotrzemy na kamping rzucamy jeszcze okiem na wzniesioną w latach 70 XVIIIw rezydencję królewską – Stiftsgarden. Jest to największy drewniany budynek w Norwegii, posiada 140 pokoi o łącznej powierzchni 4000m².

Rankiem udajemy się na zachód, cały czas wzdłuż fjordów. Urokiem podróżowania po tej części Norwegii są liczne i częste przeprawy promowe. Tutaj widok z promu Halsa – Kanestraum.

Jesteśmy w Kvernes, przyjechaliśmy tu zobaczyć jeden z kościołów klepkowych, który okazuje się być przesłonięty przez „współczesny”, biały, drewniany kościół, zbudowany w 1893r. Zbudowany przy zastąpić stary, drewniany kościół klepkowy stojący nieopodal.

Kościół klepkowy w Kvernes został wzniesiony w pierwszej połowie XIVw, następnie wielokrotnie przebudowywany i tak np. wieżą dobudowano w roku 1810. Jest to jeden z najmniejszych kościołów klepkowych.

Z Kvernes już całkiem niedaleko do jednej z większych atrakcji tej części Norwegii…
Jesteśmy na wyspie Averøy, gdzie swój początek ma tzw. „Droga Atlantycka”, czyli droga krajowa nr 64 łącząca miasto Kristiansund z wioską rybacką Bud.

Droga Atlantycka została uznana przez Norwegów za „budowlę stulecia" i znalazła się na liście najlepszych dróg na świecie brytyjskiej gazety The Guardian.

Droga biegnie zygzakami tuż nad oceanem, przez wyspy i szkiery. Turyści zatrzymują się tu na długie godziny, rozkoszując się widokiem na Ocean Atlantycki, liczne wyspy i poszarpane wybrzeże, które rozsławiło to miejsce wśród żeglarzy.

Drogę Atlantycką zostawiamy za sobą, przed nami kolejna atrakcje, ale zanim tam dotrzemy czeka nas jazda w okolicy Moldefjordu, jak zwykle u Norwegów – malowniczo i uroczo.

Następnie przeprawa promowa Solsnes – Afarnes, przecinająca Langfjord.

Po dotarciu na drugi brzeg mijamy piękne okolice, zatrzymujemy się w zatoczkach i małych odgałęzieniach Romsdalsfjordu.

Kierujemy się na Andalsnes…

A jak Andalsnes, to znaczy, że zaraz zacznie się słynna Droga Trolli.

Jesteśmy w dolinie Isterdalen, widoczny szczyt, to Droninnga Kongen (1544mnpm).

To już fotka z przełęczy, widoczny Storgfovfjellet (1629mnpm). Zajechaliśmy na sam koniec dnia, ale coś tam jeszcze było widać.

Trollstigen /Drabinę Trolli/ zbudowano w 1936r. Droga wije się 11 serpentynami o nachyleniu 10% i wspina aż na wysokość 852mnpm.

Droga Trolli jest zamknięta zimą i z reguły otwierana pod koniec maja lub na początku czerwca. Jazda daje dużą frajdę i satysfakcję, zwłaszcza, że otoczenie, to słynna Trollvegen, czyli Ściana Trolli, jest ściana opadająca kilometr w dół.

Po takich atrakcjach, można się pomylić nawet w najprostszych sprawach…Norwegowie są jednak przezorni…


Powoli zmierzcha, mijamy jeszcze majestatyczny Stigbotthornet (1582mnpm) i powoli zjeżdżamy do doliny po drugiej stronie, wypatrując kampingu.

Kamping oczywiście był, tym razem został ulokowany przy Wąwozie Gudbrandsjuvet o szerokości 5 metrów i głębokości 20 metrów. Według starej legendy, mężczyzna o imieniu Gudbrand wskoczył do wąwozu z uprowadzoną przez niego panną młodą.

Po noclegu na wąwozem ruszamy dalej, jadąc cały czas drogą krajową numer 63, musimy w Valldal skorzystać z przeprawy promowej do Eidsdalen.

Przeprawy warto wykorzystać na podziwianie widoków, bo fjordy zawsze otoczone są majestatycznymi górami. I reguła była taka, że wszyscy turyści kręcili się po pokładzie, a lokalsi siedzieli w samochodzie. Faceci czytali prasę, a kobiety szydełkowały namiętnie.


System promowy działa bardzo sprawnie, promy kursują co 30-60min, rejs trwa z reguły około 30min, natomiast jazda wokół fiordu nawet pół dnia. Taki tradycyjny prom zabiera z reguły 15 – 20 samochodów. W środku jest dostęp do toalety, wygodne fotele w pokojach podróży, taras, który umożliwia oglądane tego co dookoła. Płaci się za samochód i ilość osób w nim.

Za Eidsdalen zaczyna się kolejna słynna norweska droga, tzw Ornevegen (Droga Orłów). Oficjalne otwarcie nastąpiło 15 września 1955 roku.

Taka nazwa drogi, ponieważ w najwyższym punkcie przechodziła przez teren tradycyjnego bytowania orłów. Nazwa oddaje również jej dziewiczy i spektakularny charakter, którego turyści i inni użytkownicy drogi mogą doświadczyć, zwłaszcza jeśli zatrzymają się w Ornesvingen, na najwyżej położonym zakręcie. Dla turystów przygotowano specjalne miejsca do podziwiania wspaniałej panoramy Geiranger, Geirangerfjordu, wodospadu De syv sostrene (Siedem Sióstr).

Z Drogi Orłów zjeżdżamy do osady Geiranger, która dzięki Ornevegen uzyskała drogowe połączenie z cywilizacją.

Mimo wszystko wioseczka wygrała ostatecznie los na loterii, bo jej 270 mieszkańców żyje w dużym stopniu turystów, których rocznie odwiedza to miejsce w liczbie około 600tys.

Geiranger uznawany jest za modelowy i jeden z najpiękniejszych fjordów w Norwegii, często pojawia się na ulotkach i folderach, zawsze z przycumowanym promem wycieczkowym.
Jak dla mnie bombowe miejsce, więc nie powstrzymam się przed jeszcze jedną podobną fotką.


Droga nie kończyn się na tym zacnym punkcie widokowym, ale mnie się kolejnymi serpentynami wyżej.
Osadę i fjord Geiranger zostawiamy już mocno w dole.

Ostatecznie wjeżdżamy na płaskowyż na wysokość około 1000mnpm, wokół liczne stawy, całoroczne płaty śniegu i znikoma roślinność.

Z płaskowyżu, z okolic domku Djupvasshytta na wysokości 1038mnpm, prowadzi do punktu widokowego Droga Nibbevegen.

Drogę Nibbevegen, poprowadzono w sposób pionierski, jest reklamowana jako najwyższy punkt w Europie z widokiem na fjord. Drogę otwarto w 1939 roku.

Garść widoków na okoliczne szczyty…


Po nacieszeniu oczu zjeżdżamy w doliny, tutaj „atakują” nas liczne wodospady spływające praktycznie z każdego fiordu, to powoduje, że Norwegia ma największe wodospady w Europie, a także 6, 7 i 8-my wodospad pod względem długości na świecie.

Często dwa, a nawet trzy wodospady łączą się w dolinie w burzliwą rzekę.
Teraz udajemy się do Olden, po drodze podziwiając Utfjorden.


W Olden droga odbija do doliny Oldendalen, gdzie można za opłatą podziwiać lodowiec Jostedalsbreen / a właściwie jeden z jego „języczków”/.

Jostedalsbreen to największy lodowiec w kontynentalnej Europie. Ogólna powierzchnia lodowca Jostedal wynosi 487 km². Najwyższy punkt, Hogste Breakulen, sięga 1957 m n.p.m. Ramiona lodowca tworzy wiele dolin, jest ich ponad 50.

Lodowiec spływa do pięknego jeziorka poniżej. Obszar lodowca objęty jest ochroną w ramach Parku Narodowego od 1991r. Powierzchnia chroniona to 1315m².

Na szlaku są umieszczone tabliczki z datami i miejscem gdzie wówczas znajdował się lodowiec…200lat temu był setki metrów niżej.


Istnienie Jostedalsbreen, mimo niesprzyjających (dodatnich) temperatur, umożliwiają stałe i obfite opady śniegu. Jednak z tego powodu części lodowca leżące niżej są narażone na wysokie topnienie.

Kolejnego dnia, po opuszczeniu kampingu mamy możliwość bez żadnych opłat podziwiać inną jęzor lodowca, całość 100m od drogi krajowej numer E39.


Nigdy wcześniej nie widziałem lodowca, faktura, barwa i spękania robią duże wrażenie.

Następnie udajemy się do Urnes, zanim tam dojedziemy musimy objechać Lustrefjorden.

Można skorzystać z promu Solvron – Urnes, ale warto objechać fjord, a wrócić promem. Widoki cały czas zapierają dech.

Okolice Luster…


Na „szczycie” fiordu, w Fortun, warto zatrzymać się na chwilę. Jest tam pomost głęboko wchodzący w fjord, otoczenie całości…bardzo norweskie


Do Fortun również przypływają wielkie wycieczkowce i w sumie nic dziwnego, otoczenie jest fantastyczne.

Za Fortun jedziemy już lokalną dróżką, można podziwiać fjord od drugiej strony.

W trakcie jazdy mijamy wiele prywatnych plantacji malin, przy drogach stoją lodówki, a w środku przetwory z malin…a także mała skarboneczka, gdzie wrzuca się należność. Duże zaufanie do innych, co najmniej szokujące dla Polaka.

A cała dla podróż miała miejsce dla kościółka w Urnes. Jest jedyny kościół klepkowy w Norwegii wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. W Urnes kościół budowano czterokrotnie, sto lat minęło miedzy pierwszym a czwartym kościołem, który dziś możemy podziwiać. Drewno do budowy tego kościoła było wyrąbane w latach 1129-30.

Na długiej ścianie północnej użyto dekoracyjnych elementów budowlanych z dawniejszego rozebranego kościoła: portalu, desek ściennych i kolumny narożnej.

Jestem zauroczony kościołami klepkowymi, więc w dalszej drodze kierujemy się do Kaupanger, gdzie stoi kościół (stavkirke), który wybudowano w 1190 roku na ruinach dwóch wcześniejszych kościołów drewnianych. Nawa główna opiera się na 22 słupach, na konstrukcję świątyni składa się najwięcej słupów spośród wszystkich kościołów klepkowych Norwegii.

Niedaleko jest kolejna perełeczka – Borgund. Jest tu jedyny klepkowy (słupowy) kościół Norwegii, który dotrwał do naszych czasów w nienaruszonym stanie. Świątynię pw. św. Andrzeja wzniesiono ok. 1150 roku. Cały kościół jest zbudowany wyłącznie z drewna.

Kościółek jest świetny, jak z zapałek. W jego wnętrzu nie ma ław, zdobień, ani sztucznego oświetlenia. Światło wpada jedynie przez wąskie okna, które pierwotnie były okrągłymi otworami w ścianach.

Inną atrakcją na trasie jest Tunel Lærdal, uważany za najdłuższy drogowy tunel na świecie. Skałę wydrążono na długości 24,5km. W środku znajdują się trzy, wspaniale podświetlone ronda. W razie wypadku, awarii dają one możliwość zawrócenia ruchu samochodów do najbliższego wyjazdu.

Czasem, stare drewniane kościoły spotkać można w drodze zupełnie niespodziewanie, jak ten w Hol. Kościół zbudowano w XIIIw, potem oczywiście kilka razy przebudowywany.

W drodze powrotnej do Oslo jedziemy płaskowyżem Skarvheimen, droga prowadzi na wysokości około 1000mnpm, wokół uboga roślinność, dominuje karłowata brzoza.

Jak zwykle w takich miejscach Norwegowie pobudowali swoje weekendowe chaty i znów, bo to początek weekendu, mnóstwo aut na poboczu, a właściciela gdzieś w dziczy w swoich hytt’ach.


Wracając do Oslo zajrzałem jeszcze do kilku kościołów klepkowych, więc teraz kilka słów o nich. Większość z nich była zbudowana w latach 1130 – 1350 /po erze Wikingów, do czasu „czarnej śmierci” - dżumy, która przeciągnęła się w kolejnych latach przez Europę/. Pierwotnie było w ich w Norwegii około 1000, obecnie zostało 28. Są to świątynie o konstrukcji słupowej (stave), a dokładniej - "słupowo-klepkowej". Trzon konstrukcji stanowi szkieletowa rama złożona z pionowych słupów narożnych spiętych następnie długimi deskami (klepkami), które nakładane pionowo tworzą ścianę kościoła.

Uvdal. Świątynia wybudowana została w 1168 roku na miejscu starszej. Od tego czasu była wielokrotnie rozbudowywana. Transept dodano w 1723 roku. W 1760 roku kościół został oszalowany. Wnętrze ozdobiono ornamentalną dekoracją naścienną
Nore. Świątynia wybudowana została około 1167 roku. Konstrukcja świątyni opiera się o centralny słup, który początkowo stanowił również oparcie dla kościelnej dzwonnicy.
Ściany oraz sklepienie pokryte są po stronie wewnętrznej malowidłami przedstawiającymi sceny biblijne w formie zagadek. Prezbiterium zostało przebudowane w 1683 roku.


Rollag. Pierwotnie wzniesiony w drugiej połowie XIIw, z pierwotnej budowli zostało niewiele, kościół był przebudowywany w roku 1660 i po stu latach w 1760r.

I wreszcie Heddal. Świątynia jest największym zachowanym kościołem klepkowym (słupowym) w Norwegii. Powstała w 1242 roku. Nazywany jest "drewnianą katedrą" i jest naprawdę piękną budowlą.

Polecam Norwegię, każdy znajdzie tu coś dla siebie, jest to unikatowe w skali Europy połączenie nowoczesności z pierwotną i niezmienioną naturą, można się uczyć jak zachować piękną przyrodę, będąc jednocześnie jej integralną częścią…tylko te ceny…


Na koniec kilka danych z licznika:
Cała trasa: 5535km, w tym po Norwegii 4300km.
Średnie spalanie: 5,3l/100km
Średnia prędkość: 64km/h
Norwegowie strasznie przestrzegają przepisów drogowych, 50km/h to 50km/h, a nie 51km/h, nie mówiąc o 60km/h. Na drogach nikomu się nie śpieszy, wszyscy jadą bardzo przepisowo, a jadą głównie Volvo, Saab, BMW czy Audi. Gdy pieszy podchodzi o pasów, cały ruch zamiera, wszyscy czekają aż pieszy przejdzie.
Tym co wytrwali serdeczne dzięki i….gratulacje!
