

Podobnie jak w poprzednie wakacje lecimy samolotem, jako że oszczędność czasowa tej formy jest piorunująca. Dawno też nie mieliśmy tak pięknych widoków z okna. W sumie lepsze to były tylko raz - w 2012 roku podczas przypadkowego przelotu nad Kaukazem o świcie. Gdy nasz nocny samolot relacji Tbilisi - Warszawa miał opóźnienie o kilka godzin, podstawili jakiś gigant co zwykle lata chyba międzykontynentalnie, a na dodatek leciała z nami jakaś tajemnicza "przesyłka specjalna". Niezbyt nam się wtedy to wszystko podobało, ale widoki wynagradzały niepokoje. Tym razem wszystko szło zgodnie z planem, a otwierające się pod nami górskie widoki były równie ciekawe!
Pierwsze pojawiły się chyba Tatry. Zgadzała by się mniej więcej odległość od Warszawy i kierunek występowania. Góry były dość wysokie, skaliste, pełne jeziorek i zajmujące dosyć małą powierzchnię.
Potem przez spory czas dominował rolniczy krajobraz równinny. Niekończące się fraktale pól uprawnych.
Później pojawiły się kolejne góry. Zielone, dość dzikie, o wąskich dolinach. Niewielkie miejscowości otoczone bezmiarem gęstych lasów. Może to jaka Rumunia?
Rogaty zbiornik wodny.
Na koniec, już blisko celu, wyłoniły się znów góry skaliste, o częściowo ośnieżonych szczytach i wielgachnych kanionach.
Szkoda, że w samolotach zamiast pierdzielenia po raz piąty o zapięciu pasów i udostępnianiu durnowatych gazetek pseudopodróżniczych - nie mówią nad czym aktualnie przelatujemy. A zamiast plastikowych, słodkich bułeczek mogliby rozdawać mapki z zaznaczoną trasą przelotu. No ale tak nie jest... Tkwimy więc w nieświadomości jakie szczyty i miejscowości mijaliśmy, ale z drugiej strony może nie są ważne ich nazwy? Grunt, że było ładnie a podróż minęła z nosem rozpłaszczonym o szybę.
Tu chyba też coś hodują - a poletka rysowali z linijką!
Już prawie przy lądowaniu. Coś się jara, a w tle zapewne rozlewiska jeziora Szkoderskiego.
No to siup! Dotarlim!

Wyjście z samolotu powoduje natychmiastowy uśmiech na gębie!


Praktycznie przez cały wyjazd temperatura dzienna utrzymuje się w rejonie 32-33 stopnie, a w nocy spada zaledwie o kilka. Jak dla mnie ideał

Pobyt w Podgoricy rozpoczynamy od odzyskania bagażu. Nie lubię się rozstawać z plecakiem. Zawsze to stres. Boję się, że gdzieś zaginie i co wtedy? Ale znów się udało. Trzy nieregularne kształty owinięte w szarą folię wyjeżdżają na taśmę. Nikt inny nie rzuca się, aby je pochwycić. Bo z czarnymi, prostokątnymi walizkami na kółkach to różnie bywa. Często ludzie muszą zajrzeć do środka by sprawdzić czy złapany bagaż na pewno należy do nich

Kolejny krok to pozyskania auta. Tym razem mamy więcej szczęścia niż rok temu. Przyznane autko, w odróżnieniu od zeszłorocznego Szaraka, okazuje się być bardzo poczciwą samochodziną. Może bycie skodą zobowiązuje? Po pierwsze bez szemrania jedzie do przodu, niezależnie od ukształtowania terenu. Poza tym nie myśli za dużo, tylko się słucha i np. gaśnie wtedy, gdy chce tego kierowca, a nie według własnego widzimisia. Posiada zawieszenie może nie przesadnie wysokie, ale umożliwiajace przejechanie nad żołędziem, bez strat w podwoziu. Do bagażnika mieszczą się wszystkie trzy duże tłumoki. Tylne szyby odkręcają się do samego końca (a nie tylko do połowy), co umożliwia nie tylko nam, ale również kabakowi cieszenie się tzw."zimnym łokciem". W końcu tego nie mamy w naszych północnych krajach, aby podczas jazdy mieć radość z wiatru we włosach, bez ryzyka nieuchronnego zapalenia zatok dnia kolejnego.
Pojazd zgodnie z tradycją dostaje imię - nazywamy go Babf.

Babf oczywiście nie jest bez wad, jak przystało na ziemską maszynę. Najmniej się nam podoba, że ma ubrane zimowe kapcie, co w połączeniu z panujacymi tu temperaturami - może mieć skutki piorunujące. Babf posiada również dwie cechy, które sprawiają, że czujemy się w nim nadwyraz swojsko. Ciągle świeci jedna z kontrolek na pulpicie sterowniczym, taka znajoma, z wykrzyknikiem (ponoć to skutek przepalonego światła postojowego), a po pewnym czasie jazdy zaczyna piszczeć jedno z kółek! Dokładnie ten sam, dobrze nam znany dźwięk! Trochę jak cykada, trochę jak ptak, jakby tarcie metalu o metal? Bardziej na zakrętach, bardziej przy dłuższej jeździe na upale. Klasyka. Może tak powinno się zachowywać auto na Bałkanach? Może to dźwięk odstraszający węże i skorpiony? Sprawdzamy nawet na wszelki wypadek jak jest w lokalnym języku "łożysko". Może się przydać w niespodziewanym momencie


Skoro mamy już nasze bagaże i mamy gdzie je wpakować, możemy przejść do realizacji kolejnych punktów koniecznego startu na wakacje. Póki co jeszcze nie mamy co jeść (oprócz dwóch paczek sucharów i 6 worków kaszy, które zapobiegliwa buba przyciagneła z Polski). Czeka nas więc wątpliwa przyjemność zapoznawania się z supermarketami na peryferiach stolicy. Trzeba naładować żarcia na przynajmniej kilka dni. Szukamy też sklepu o nazwie Okov, coby nabyć butle gazowe, bo tych w odróżnieniu od kaszy nie wpuszczają na pokład samochodu. Zajeżdżamy na marketowy parking - i co się ukazuje naszym oczom na pobliskim skwerku? Opuszczone pociągi! Wagony, stare lokomotywy! Wszystko utopione wśród płowych traw, falujących na wietrze jak dojrzałe zboże. Ja od razu chce biec w tamtą stronę, jednak toperz, nasz rodzinny głos rozsądku, szybko sprowadza mnie na ziemię: "buba, te lokomotywy stoją tam zapewne od jugosławiańskich czasów, więc pewnie jeszcze jakiś czas poczekają. A za chwilę mogą zamknąć sklep...". To prawda... Dziś jest sobota, a nisko wiszące słoneczko sugeruje już godziny mocno popołudniowe. W niedzielę mają tu nieczynne markety, a na zadupiach zapewne odpowiedniej butli nie kupimy. Jak nie zrobimy tego teraz - to albo nas czeka kiblowanie w stolicy do poniedziałku albo spędzanie dwóch tygodni bez ciepłej herbaty. Obydwie ewentualności są w pełni nieakceptowalne, więc wiem, że toperz ma rację. Ale jest mi strasznie ciężko ruszyć w przeciwną stronę... Pokusa jest tak silna! Jak to człowiek musi nieraz staczać wewnętrzne walki

Na wyciągnięcie ręki...

Po zaopatrzeniu w butle - sztuk dwie, pomni na zeszłoroczny smutny ostatni dzień w Bułgarii, możemy wreszcie biec tam, gdzie wyrywa się serce!

Tu kiedyś była chyba jakaś stróżówka. Ale zrobiło się pewnie zbyt przewiewnie, więc ochroniarz zmarzł i sobie poszedł gdzie indziej


To wygląda na jakiś kanał naprawczy.

W tych okolicach pozyskiwanie złomu chyba nie jest w modzie. Mam przypuszczenia granicząca z pewnością, że to by u nas tak nie leżało...

Wagony "utonięte" w "zbożu". To ten rodzaj roślin posiadający nasiona, które się koszmarnie wbijają w skarpetki.



Resztki starych torowisk.


W jednym z wagonów. Wnętrza są mocno wypatroszone, ale jakieś wspomnienie dawnych czasów wciąż pozostało.



Najciekawsze jednak okazują się lokomotywy. Jedną zdecydowanie musiała spotkać jakaś niemiła przygoda. I to chyba raczej nie zderzenie? Bo dolna część zderzaka nie jest mocno uszkodzona. Jakby coś upadło na nią od góry? Skała się obwaliła? Ale cokolwiek to było - maszynista chyba dobrze nie skończył... Do tej lokomotywy jakoś nie mamy parcia włazić.. Jeszcze tam straszy albo co?

Co innego takie ślicznotki!




W lokomotywach zachowało się całkiem dużo tabliczek, napisów, schematów. Jest na czym zawiesić oko.






Czymś tu straszą - pewnie chodziło o nagłe burze albo wnyki zakładane przez kłusowników



Zatarty symbol na jednym przodzie wygląda troche jak niemiecka gapa.

Można się przez chwilę poczuć jak hobo - włóczęga podróżujący na gapę pociągami towarowymi. Skądinad to jedno z moich marzeń - taki rodzaj podróży. Tu wprawdzie bez wiatru we włosach, turkotu kół i zmieniającego się krajobrazu po bokach, ale zawsze jakaś namiastka



Trochę się pieczemy, bo póki co nie zdążyłyśmy przebrać krótkich spodni. Jakoś nie było czasu



Różne okołokolejowe migawki. Dziesiątki pordzewiałych detali, śrub, pokręteł. Chaotyczny spacer wsród zgrzytu starych, metalowych kawałków i zapachu smaru dojrzewającego na słońcu. Z bujną roslinnością, której pędy trochę nieśmiało, ale powoli pochłaniają kolejne maszyny.










A te skubańce chronią się chyba przed słońcem. Tak, tak... To nie zimna Polska - tutaj i my nieraz będziemy szukać cienia



A potem robi się już wieczór, więc jedziemy na nocleg. Obrzeża miasta, małe uliczki, gdzie Babf musi nieraz wciągać brzuszek, a do okien włażą nam luźno zwisające pędy winorośli. Można powiedzieć, że jak na stolicę to widoki są tu całkowicie akceptowalne.


Nasza noclegownia to dwupiętrowy budynek, w stylu nowego bloku. To chyba nie jest żaden pensjonat, raczej normalny dom i jedno z mieszkań przeznaczono na wynajem.


Dużo malw rośnie w okolicy!

Mamy też pewne podejrzenia, że głównymi bywalcami naszej kwatery nie są klasyczni turyści. Zalatuje tu nieco klimatem z obiektów zgoła odmiennych. Oświetlenie sypialni jest zmienne i nie brak mu wyrazu




Wietrzenie naszego pokoju jest nieco utrudnione


Jakiś lokalny sikacz do kolacji i walimy spać.

W nocy dochodzę do wniosku, że czeka nas jeszcze jeden zakup. W naszych puchowych śpiworach raczej nie da się wytrzymać w tutejsze noce po 25 stopni (a bez okrycia spać to jednak za chłodno


cdn